Przejdź do treści
Strona główna » Kolekcje » Kolekcje prywatne » Pamiętnik Heymanna Arzta

Pamiętnik Heymanna Arzta

Heymann Arzt urodził się w Trzemesznie w 1866 roku i spędził w nim kolejnych 16 lat. W 1888 r. spisał swoje wspomnienia dotyczące życia w Trzemesznie, jak również losy swojego ojca, który spędził w tym mieście około 30 lat. Oryginalny pamiętnik został przekazany do Muzeum Żydowskiego w Berlinie. Wnuk Heymanna Fritz Philippsborn przetłumaczył go z niemieckiego na angielski. Prezentowany niżej tekst jest tłumaczeniem angielskiej wersji pamiętnika, które wykonała Anna Błasiak. Całość angielskiego tłumaczenia to 180 stron maszynopisu. Pamiętnik obejmuje również późniejszy okres życia Heymanna, po wyjeździe z Trzemeszna, który nastąpił z braku możliwości finansowania dalszej nauki Heymanna w gimnazjum w Gnieźnie i konieczności podjęcia przez niego pracy w Berlinie. Heymann przyjeżdżał jednak na krótko do rodziny w Trzemesznie, co opisał w pamiętniku. Całkiem niezwykłym śladem tych odwiedzin są zasuszone liście limonki w kształcie przekłutego serca, na których pisał wyznania miłości do przyszłej żony, i które wysyłał do niej. Te artefakty znajdują się w zbiorach Muzeum Żydowskiego w Berlinie.

Dzięki uprzejmości Ronalda Philippsborna możemy zaprezentować pierwszą część pamiętnika, który stanowi niezwykle cenne świadectwo czasów, w których żył Heymann Arzt i przybliża nam życie żydowskich mieszkańców Trzemeszna w XIX w.

Tłumaczenie części 2 z języka angielskiego wykonała Weronika Pietz. Znajdziecie je Państwo tu – Pamiętnik Heymanna Arzta cz. 2

Wspomnienia i Pamiętnik

Heymanna Arzta

Urodzony w Trzemesznie, 5 stycznia 1866 r.
Zmarł w Berlinie, 13 marca 1931 r.

 

Do moich kuzynów (wstęp)

W końcu podjąłem się długo odwlekanego zadania, jakim było przetłumaczenie pamiętnika naszego dziadka Heymanna, znanego nam jako Heinz Arzt. Pamiętnik ten znalazł się w moim posiadaniu ładne kilka lat temu, czule skopiowany i oprawiony przez moją ciotkę Edith Beal. Jestem pewien, iż jego lektura dostarczy wam nie mniejszej przyjemności niż mnie, tak jak – być może – dostarczy jej przyszłym pokoleniom.

Jest dość prawdopodobne, że nie będą oni władać językiem niemieckim ani znać pisma Sütterlina, w którym spisany jest pamiętnik, dlatego też postanowiłem przetłumaczyć go na język angielski. Wiernie odwzorowując oryginał, starałem się jak najlepiej oddać nie tylko jego treść, lecz również nastrój oraz styl pisania naszego dziadka.

Znajomość niemieckiego systemu edukacji z pewnością pomoże w zrozumieniu życiorysu. Szkoła podstawowa (Volksschule) trwała 8 lat; jednak chłopcy chcący otrzymać „wyższe” wykształcenie opuszczali ją po 4 latach, by zapisać się do gimnazjum; dziewczęta uczęszczały do liceum. Począwszy od poziomu Sexta, kolejno wzwyż: Quinta, Quarta, Tertia, Secunda i Prima. Trzy ostatnie poziomy dzieliły się dodatkowo na wyższe oraz niższe klasy tj. Untertertia, Obertertia, itd. Gimnazjum trwało w sumie 9 lat. Za czasów Cesarstwa Niemieckiego, chłopcy często kończyli swoją edukację po 6 latach, po zaliczeniu Untersecunda, w którym to czasie kwalifikowali się do odbycia rocznej, dobrowolnej służby wojskowej (otrzymywali wówczas dyplom zwany „Einjaehrige”).

W opisach miejsc zamieszkania stosuję amerykańską nomenklaturę. To, co my nazywamy „first floor” (pierwszym piętrem), po niemiecku nazywało się „Parterre”; ich pierwsze piętro, to nasze drugie, i tak dalej [1]Niemiecka nomenklatura nazw kondygnacji budynku jest identyczna z polską.. Miasta i miasteczka, które wzmiankowane są w pamiętniku, są głównie położone w Prowincji Poznańskiej – która w tamtym okresie była częścią Cesarstwa Niemieckiego – lub niedaleko od niej. Po I oraz II Wojnie Światowej te tereny stały się częścią Polski i nazwy wielu miejscowości się zmieniły. Poniżej, na miarę swoich możliwości, przygotowałem zestawienie starych, niemieckich nazw niektórych miast z ich aktualnymi, polskimi nazwami:

Gnesen – Gniezno
Hindenburg – Zabrze
Inwrazlaw – Inowrocław
Posen – Poznań
Rogasen – Rogoźno
Schubin – Szubin
Stettin – Szczecin
Tremessen – Trzemeszno
Wittkowo – Witkowo
Znin – Żnin

Burbank, California, jesienią 1991 roku

Fritz Philippsborn

Moje adresy zamieszkania:
Do 27 września 1882 roku – Trzemeszno
Od 27 września 1882 roku do 2 maja 1888 roku – Berlin
Od 2 maja do 26 sierpnia 1888 roku – Trzemeszno
Od 26 sierpnia do 30 września 1888 roku – Berlin
Od 30 września 1888 roku do 1 stycznia 1889 roku – Nordhausen
Od 1 do 4 stycznia 1889 roku – Berlin
Od 4 stycznia do 21 marca 1889 roku – Oldenburg

 

CURRICULUM VITAE

 do 20 sierpnia 1888 roku

Ogrom wolnego czasu, którym niestety dysponuję, oraz chęć zdania mojej rodzinie rzetelnego sprawozdania dotyczącego moich obecnych poczynań, których są nieświadomi lub mylnie je zrozumieli, skłoniły mnie w końcu do założenia pamiętnika. Planowałem to od dłuższego czasu, lecz ważniejsze sprawy sprawiały, że odwlekałem ten moment, czekając na dogodniejszą chwilę. Dlatego też na ten moment mam tylko kilka notatek na temat tego, co mi się dotąd przydarzyło, które składają się głównie z luźnych kartek, i wiele pomijają, częściowo przez brak czasu, a częściowo przez zwykłe niedbalstwo. Nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem zwolennikiem pisania pamiętników i temu podobnych, bo czas i wysiłek, jakich one wymagają, są w gruncie rzeczy zmarnowane i w żaden sposób nie przekładają się na ewentualną przyjemność wynikającą z przewracania pożółkłych stron i wspominania starych, dobrych czasów. Przeszłość zapada w naszą pamięć jako czas dobry, nawet gdy nie ma ku temu powodów, ponieważ lepiej pamiętamy przyjemności niż przykrości czy też problemy, które napotkaliśmy. Takie wspomnienia szybko się rozmywają przez naturalną ludzką niechęć do zapamiętywania ciężkich czasów, podczas gdy z przyjemnością wspominamy czasy beztroskiej młodości. Tylko osoba wytrwała, posiadająca dużo wolnego czasu i silną wolę, może podjąć się – wbrew wszelkim przeszkodom – napisania porządnego pamiętnika. Pragnę zobaczyć, czy dam radę ujarzmić swoją wolę i kontynuować bez zbędnych pauz i przerw w narracji.
Urodziłem się 5 stycznia 1866 roku, zgodnie z kalendarzem żydowskim 17 tewet 5626 lat od stworzenia świata, w Tremessen, wówczas nazywającym się Trzemeszno, w Prowincji Poznańskiej, w domu przy ulicy Johannisstrasse 135 [2]Obecnie ulica Świętego Jana 17., na rogu Bergstrasse [3]Obecnie ulica Górna., który do dzisiaj należy do moim krewnych (fot. 1).
Fot. 1. Od lewej – dom rodziny Arztów w Trzemesznie. (Źródło: pocztówka z kolekcji Rafała Nawrockiego)

W późniejszych wpisach nakreślę dokładniejszy obraz mojego rodzinnego miasta. Podczas brit mila (obrzezania) [4]Więcej o obrzędzie obrzezania można przeczytać tu: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=19078., które odbyło się 12 stycznia 1866 roku, otrzymałem imię Heymann (Chaim ben Nussen Awruhum), po dziadku od strony ojca. Moimi rodzicami są nieżyjący już Nathan Arzt oraz Johanna David, wdowa po Arztu, z domu Szetschki, oboje wyznania mojżeszowego, w którym i ja zostałem wychowany (fot. 2).

Fot. 2. Nathan Arzt i Johanna zd. Szetschki. (Źródło: z archiwum prywatnego Ronalda Philippsborna)

1

Mogę podzielić się tylko skrawkami informacji o moim zmarłym ojcu. Posiadam niewiele dokumentów, które pozwoliłyby mi poznać jego przeszłość, a rzadko omawiałem ukochanego zmarłego z matką i rodzeństwem; muszę nawet wyznać, że czuję się nieswojo, gdy się o nim rozmawia, choć słyszałem o nim same pozytywne rzeczy. Unikałem wspominek o nim z pewnej niechęci, której nie potrafię uzasadnić, a pamięć o nim żyje już jedynie w moim sercu. Dlatego też do dziś dnia nie wiem praktycznie nic o krewnych ze strony ojca, nie wiem nawet, czy jakichkolwiek mam. Niedawno w moim posiadaniu znalazły się listy w języku hebrajskim, których nie potrafiłem rozszyfrować. Poprosiłem pana Rothmanna [5]Chodzi zapewne o Samuela Rothmanna, o którym pisaliśmy tu, by je dla mnie przetłumaczył i dopiero dzisiaj dowiedziałem się, w jakim cierpieniu i nędzy moi dziadkowie przeżyli swoje ostatnie dni. Niektóre z listów były zaadresowane do mojego ojca, a w nich opiekująca się jego rodzicami siostra z przykrością informowała o śmierci jego matki 20 marca 1848 roku (15 adar 5608) i niedługo później ojca, 2 września (4 elul) tego samego roku. W liście spisanym przez nieznajomego ojciec prosił swojego jedynego syna, by przyjechał do nich, odmówił kadisz za swoich rodziców i zajął się pochówkiem. Listy te są dowodem utrapienia i bezsilności, niemalże wołaniem o pomoc. Nie wiem, czy mój ojciec był w stanie finansowo pomóc swoim bliskim; zgromadzone przeze mnie informacje sugerują, że nie. Te smutne informacje, które dotarły do mnie dopiero niedawno, zupełnie przypadkowo, to wszystko, co wiem na temat rodziców mojego nieżyjącego ojca. To musi być okropne uczucie, gdy chce się komuś z całego serca pomóc, jednak nie jest się w stanie tego zrobić. Takie cierpienie jest głębsze od cierpienia proszących o pomoc, zwłaszcza gdy są nimi właśni rodzice.

Jeśli wierzyć datom wyrytym na macewie mojego ojca, miał trzydzieści trzy lata, gdy zmarli jego rodzice; musiał więc urodzić się w roku 1815 [6]Według zapisu w księdze ślubów Nathan Arzt urodził się w 1815 r.; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, Akta metrykalne żydowskiej gminy wyznaniowej w … Czytaj dalej. Nie mam jednak co do tego pewności, gdyż do dzisiaj nie dysponuję żadnymi dowodami, które potwierdzałyby prawdziwość tych dat. Jego dzieciństwo i czasy młodości musiały być trudne, biorąc pod uwagę ubóstwo jego rodziców. Odebrał całkiem dobre wykształcenie i nieźle mu się układało. Z tego, co słyszałem, spędził siedem lat w Berlinie, pięć we Wrocławiu (Breslau), a także w Żninie, Esein oraz Szubinie. Znaczną część młodości spędził terminując i zdobył doświadczenie introligatora oraz wytwórcy sztucznej biżuterii. Był bardzo uzdolniony i wytwarzał znakomite rękodzieła, na dowód czego mamy kilka jego prac. Dowiedziałem się również z innych źródeł, iż były one szeroko znane i cieszyły się wielką popularnością w okolicy. Z Szubina przeprowadził się do Trzemeszna; zgodnie z urzędową dokumentacją musiało mieć to miejsce na początku 1840 roku. Dokument ten to tak zwany certyfikat tolerancyjny [7]W 1833 r. władze pruskie wydały ustawę specjalną Vorläufige Verordnung wegen des Judenwesens im Großherzogthum Posen (Tymczasowe Zarządzenie w sprawie Żydów w Wielkim Księstwie … Czytaj dalej, potrzebny Żydom, którzy osiedlali się w ówczesnym Wielkim Księstwie Poznańskim, i który musiał być przedłużany co roku (fot. 3).

Do pamiętnika
Fot. 3. Certyfikat tolerancyjny Nathana Arzta z 1840 r. (Źródło: z archiwum prywatnego Ronalda Philippsborna)

2

Dopiero po Wiośnie Ludów, mój naród zaczął być traktowany z równością, której się domagał i na którą zasługiwał; w rzeczywistości zmiana nastąpiła z wejściem w życie zarządzenia z 3 lipca 1869 roku dotyczącego praw obywatelskich.

Ostatni posiadany przez mnie certyfikat tolerancyjny mojego ojca, datowany jest na 4 marca 1848 roku. Ten dokument zawiera również imię jego pierwszej żony, Auguste (nosiła ona, zdaje się, przezwisko Golde), urodzonej rok wcześniej niż mój ojciec. Pobrali się przed swoimi 24. urodzinami, bo według tego dokumentu na początku 1840 roku byli już małżeństwem. Istnieje jednak możliwość, że związali się kilka lat wcześniej [8]Nathan Arzt i Auguste Itzig pobrali się w 1840 r. w Trzemesznie; źródło: zob. przypis 5. (fot. 4).

Do pamiętnika
Fot. 4. Zapis ślubu Nathana Arzta i Auguste Itzig. (Źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, Akta metrykalne żydowskiej gminy wyznaniowej w Trzemesznie pow. Mogilno, 1832-1843, sygn. 7/113/0/-/1, dostęp online: https://www.szukajwarchiwach.gov.pl/en/jednostka/-/jednostka/21210959).

O tej kobiecie wiem tylko, że była żoną mojego nieżyjącego ojca przez co najmniej dwadzieścia cztery lata, oraz że ten związek nie należał do zbyt zgodnych. Rzekomo głównym powodem był brak dzieci, ale zdaje się, że żona nie była też specjalnie urodziwa – była częściowo lub też zupełnie niewidoma na jedno oko. Zmarła we wtorek, 13 września 1864 roku (12 elul 5624) o piątej nad ranem, w wieku lat pięćdziesięciu, i pochowano ją na miejscowym cmentarzu koło mojego ojca. Podobno sama napisała swój nekrolog. Nic więcej nie wiem o tej kobiecie, bo nie mam żadnych dokumentów.

Mój ojciec nie pozostał wdowcem na długo, szczególnie że z biegiem czasu coraz lepiej mu się powodziło. Zaledwie cztery miesiące później, 18 stycznia 1865 roku, zaręczył się z moją matką; ślub wzięli 23 marca tego samego roku w Gnieźnie, jej rodzinnym mieście, niedaleko Trzemeszna. Wesele było zaplanowane na dzień wcześniej, na 22 marca, ale w związku z obchodami urodzin Cesarza Wilhelma I tego dnia muzyka była zakazana, dlatego uroczystości przeniesiono na dzień później. Mój ojciec miał wtedy 49 lat, a moja matka – 29, czyli była od niego o 20 lat młodsza. Ich związek był w miarę udany – zwłaszcza, że uprzednio bezdzietny mężczyzna spłodził czwórkę dzieci, trzech synów oraz córkę – jednak nie przetrwał długo. Zaledwie pięć i pół roku później, 30 sierpnia 1870 roku (5 elul 5630), dzień po rocznicy śmierci jego ojca, mój drogi Papa zmarł na skutek przepukliny pachwinowej.

Miał 55 lat i osierocił żonę oraz czwórkę małych dzieci. Zmarł zbyt wcześnie, zdecydowanie zbyt wcześnie; spośród mojego rodzeństwa to ja najbardziej jego śmierć przeżyłem – rzadko się zdarza, by dziecko tak głęboko przeżyło utratę swego stwórcy i tak boleśnie odczuło brak jego wychowawczej ręki. Wybrałem niewłaściwy zawód, co pozbawiło mnie marzeń młodości i ograbiło z młodzieńczych przyjemności, radości i szczęścia – a wszystko dlatego, że jego zabrakło. Trzeba mi było pójść za nim w grób; wtedy byłbym szczęśliwy. Gdy śmierć zabiera małemu chłopcu ojca, albo też dziewczynce matkę, to równie dobrze dzieci mogłyby się położyć z nimi do grobu, bo utraciły najlepszą cząstkę swego życia. Nie mam wątpliwości, że moja przyszłość inaczej by się potoczyła, gdyby ukochany ojciec dłużej pozostał ze mną, lecz nie było mi to pisane!


3

Pamiętam go bardzo, bardzo słabo (gdy zmarł, miałem cztery i pół roku), praktycznie nie pamiętam jego twarzy, jedynie zarys jego silnej, pokaźnej sylwetki. Jakbym się nie wysilał, nie mogę sobie przypomnieć jego rysów, bez względu na to, ile bym się nie wpatrywał w jego fotografię. Zdjęcie to powstało pięć lat przed jego śmiercią, krótko po tym, jak pobrał się z moją ukochaną Mamą, ale podobno właśnie tak wyglądał. Wyobrażam sobie ukochanego zmarłego – musiał być wysoki i silny, jak mój brat Albert, który go przypomina również z rysów twarzy otoczonej żółtawą brodą. Mężczyzna na zdjęciu zdaje się powielać rysy Alberta.

Jak już mówiłem, wydaje się, że niespecjalnie wiele było szczęśliwych dni w jego życiu; prawie do końca musiał ciężko pracować by zarobić na przyzwoite życie, nierzadko towarzyszyła mu dotkliwa niedola. Dwa zajścia z jego życia dobrze oddają fakt, że często musiał się zmagać z nieubłaganym losem. Gdy po raz pierwszy się ożenił, był tak biedny, że musiał pożyczyć 18 talarów od swojej siostry, Berthy Arnheim (o której napiszę więcej później), żeby obstalować sobie nowy strój i godnie poprosić o rękę. Spłacił tę pożyczkę w małych ratach, z wyjątkiem ostatnich czterech talarów, których nie dał rady oddać po ślubie. Możliwe też, że wstydził się powiedzieć swojej młodej żonie o swoich długach jeszcze z czasów kawalerskich, zwłaszcza że pewnie myślał, że siostra nie będzie mu robić kłopotów z powodu czterech talarów. Jednak u siostry też pewnie się nie przelewało, bo gdy pożyczka nie została zwrócona – pomimo licznych ponagleń – siostra pozwała brata do sądu i wymusiła spłatę długu, mimo jego zapewnień, że chwilowo nie jest w stanie tego zrobić. Jak się można spodziewać, zaowocowało to zepsuciem stosunków między rodzeństwem. Dowiedziałem się również, że gdy ojciec mieszkał przy rynku, na pierwszym piętrze budynku dziś znanego jako dom Berlinera [9]Najprawdopodobniej mieszkał w kamienicy przy obecnym Placu Kilińskiego 12. W l. 1849-1889 jej właścicielem był Aron Bernhard Berliner, krawiec; źródło: M. Obremski, Trzemeszno. Studium … Czytaj dalej, po drugiej stronie ulicy wznoszono duży gmach Paradiesa [10]Chodzi o kamienicę przy obecnym Placu Kilińskiego 9. W l. 1839-1876 należała do rodziny Paradiesów; źródło: M. Obremski, op. cit., karta obiektu 9., gdzie ojciec chodził zbierać odpadki drewna, by nimi napalić i ogrzać się w trzaskający mróz. Właściciel zauważył ojca podczas tej nielegalnej zbiórki i kazał go do siebie wezwać. Zażądał zwrotu drewna, a w przeciwnym razie zagroził wejściem na drogę prawną. Ojciec nie miał wyboru; sam musiał odnieść drewno, bo nie stać go było nawet na posłańca. Nie mógł też sobie pozwolić na zapłacenie temu bogaczowi bez serca. Szkoda, że mojemu ojcu nie było dane zobaczyć, co było pisane Paradiesowi; że spadł na samo dno, a jego żona, dzieci i wnuki żyją dziś w dotkliwej biedzie. Stracili swój majątek, stracili praktycznie całą swoją niegdysiejszą wielkość, podczas gdy mój ojciec krok po kroku piął się w górę, by umrzeć ze świadomością, że jego pogrążona w smutku rodzina jest zabezpieczona. Poza gotówką, meblami itd. na sumę 10 tysięcy marek, rodzina była też w posiadaniu dwóch nieruchomości pozbawionych hipoteki: mojego miejsca narodzin, budynku przy Johannisstrasse 135, oraz domu naprzeciwko, przy Johannisstrasse 66 [11]Nathan Arzt jest podany jako właściciel domu przy obecnej ulicy 1 Maja 5 od roku 1867 do 1870; źródło: M. Obremski, op. cit., karta obiektu 241., z których każde było warte 20 tysięcy marek.


4

Za życia ojciec podobno czasem wypijał o jeden czy kilka kieliszków więcej, niż należało, ale o ile mi wiadomo była to jego jedyna słabość; poza tą jedną rzeczą słyszałem o nim same pochwały. Gdy ktoś w potrzebie zwracał się do niego z prośbą o pomoc, zawsze był wysłuchany. Z własnego gorzkiego doświadczenia ojciec znał smak bycia w potrzebie i biedzie, dlatego zawsze był gotowy wyciągnąć pomocną dłoń w stronę słabych i uciśnionych. Wiedział, jak wywalczyć sprawiedliwość dla samego siebie, gdy mu jej odmawiano, bo znał dobrze język, i mówiony, i pisany. Mama często go wspomina, zawsze pozytywnie; nigdy nie słyszałem o żadnych jego cechach wymagających krytyki. Nawet teraz, gdy Mama wyszła powtórnie za mąż, lubi mówić o drogim zmarłym i praktycznie nie ma dnia, by o nim nie wspomniała, choć, jak już mówiłem, ja sam nie lubię, gdy jego imię pada publicznie. Tak niewiele o nim wiem, a praktycznie nic o jego sprawach rodzinnych. Już wspomniałem o jego rodzicach. Podobno miał dwie siostry i był jedynym synem. Jak rozumiem, wspomniana już Bertha Arnheim była najstarsza z rodzeństwa, pracowała jako położna w Rogoźnie. Jej córka miała zostać żoną mojego ojca, gdy owdowiał, ale nic z tego nie wyszło z powodu animozji między bratem i siostrą spowodowanej przez wspomnianą wyżej sprawę sądową. Matka zmarła kilka lat temu, a córka także mieszka w Rogoźnie i podobno już wyszła powtórnie za mąż. Druga siostra ojca, Sara, mieszkała przez kilka lat w Żninie, gdzie wyszła za mąż, ale żyła w wielkiej biedzie. W 1866 roku mój ojciec wysłał obie jej córki do Ameryki na swój koszt; nie wiem, czy mieli tam jakąś rodzinę. Córki wkrótce przysłały stamtąd po swoją matkę. Nie wiem, czy którakolwiek z nich nadal żyje; tylko raz, po śmierci mojego kochanego Papy, przysłały list, dopytując się o szczegóły jego śmierci, datę śmierci, oraz o jego rodzinę. Moja kochana Mama napisała do nich długi list, ale nigdy nie otrzymała na niego odpowiedzi, choć o nią poprosiła. Już dawno wybrałbym się do Rogoźna poszukać krewnych, ale nigdy mnie nie było na to stać. Tam pewnie udałoby mi się dowiedzieć więcej o ojcu; cóż, może mi się to jeszcze uda. Jak tylko dam radę odłożyć parę marek, zaraz wybiorę się do Rogoźna i Kcyni, gdzie rzekomo pochowani są moi kochani dziadkowie. To wszystko, czym mogę się podzielić na temat mojego ojca. Jeśli w przyszłości dowiem się czegoś więcej, dodam te informacje.

Tak się szczęśliwie złożyło, że mogę to uczynić od razu. Właśnie wszedłem w posiadanie urzędowego dokumentu, który nie tylko potęguje, ale i potwierdza moje wątpliwości, co do poprawności wieku ojca zapisanego na macewie. Jest to rodzaj zaświadczenia o dobrym zachowaniu, a jednocześnie potwierdzenie faktu, że mój drogi ojciec został introligatorem w Szubinie 4 lutego 1826 roku. Zakładając, że urodził się w 1815 roku, trudno uwierzyć, że zaledwie 11-letni chłopiec założył własną firmę.


5

Prawdopodobnie nie mylę się wnioskując, że urodził się co najmniej dziesięć lat wcześniej, czyli w 1805 roku, i w chwili rozpoczęcia działalności firmy miał dwadzieścia lat. Na tym samym dokumencie, z datą 19 kwietnia 1827 roku, magistrat w Szubinie wystawił mu rekomendację i zaświadczył, że jest wzorowym pracownikiem i jest w stanie utrzymać rodzinę. To znaczy, że w chwili śmierci mój ojciec miał około 65 lat. Rok śmierci na jego macewie również jest niepoprawny, jak zapisał pan Riess [12]Prawdopodobnie chodzi o Salomona Riesa (zapisywany w dokumentach przez jedno „s”), żydowskiego nauczyciela, który urodził się w 1814 r. w Skokach (jego ojciec był nauczycielem) i mieszkał w … Czytaj dalej. Mowa tam o roku 5631, choć powinno być 5630. Rodzice mojego ojca nazywali się Heymann (po którym dostałem imię) oraz Rose (po której imię dostała moja siostra) Arzt. Sam mój ojciec był dwojga imion: Nathan Abraham.

Teraz skupię się na mojej kochanej Mamie. Urodziła się w Gnieźnie 2 grudnia 1835 roku. Jej rodzicami byli David i Hindel (prawdopodobnie niemiecki odpowiednik Ireny lub Henrietty) Szetschki, z domu Wreszinski, oboje wyznania mojżeszowego. W chwili ślubu rodzice Mamy byli bardzo biedni; ale krok po krok trochę się wzbogacili, zwłaszcza, gdy ich dzieci dorosły na tyle, by zacząć pomagać. Całkiem dobrze ich oboje pamiętam. Mój dziadek był mężczyzną ponadprzeciętnie wysokim, o bardzo łagodnych rysach; babcia również była dość wysoka, wyższa niż przeciętna kobieta. W efekcie ich dzieci również były raczej postawne. Małżeństwo moich dziadków było dobre i bezkonfliktowe, jak można się było spodziewać sądząc po ich spokojnych osobowościach, oraz hojnie pobłogosławione potomstwem. Moja kochana babcia, która w dniu ślubu miała 23 lata, czyli była dwa lata starsza od swojego męża, urodziła mu czternaścioro dzieci, sześciu synów i osiem córek, choć w chwili śmierci rodziców tylko trzy córki były nadal przy życiu, każda z nich wydana szczęśliwie za mąż. Od tamtej pory jedna z nich, najstarsza, zmarła, więc tylko dwie z sióstr nadal żyją: moja kochana Mama oraz pani Marie Brachvogel z Gniezna. Napiszę o niej później.

Moi dziadkowie prowadzili zakład krawiecki, który – po bardzo skromnych początkach – rozwinął się w szanowany interes odzieżowy, i dziś jest w rękach ich zięcia, Marcusa Brachvogela. W soboty i żydowskie święta sklep był zawsze zamknięty, bo dziadkowie byli bardzo pobożni. W roku 1873 (16 ijar 5633), po krótkiej chorobie, zmarła moja babcia, która zawsze była słabego zdrowia, a rok później, w 1874 (22 tewet 5634), na skutek wypadku spowodowanego przez słup, który upadł mu na nogę, zmarł też dziadek. Oboje mieszkali w Gnieźnie i tam są pochowani, na cmentarzu żydowskim. Byłem z Mamą na obu pogrzebach w Gnieźnie i spotkał mnie zaszczyt odmówienia w synagodze kadiszu [13]Więcej o kadiszu można przeczytać tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=18020. za nich oboje w rocznice ich śmierci. Krótko po odejściu dziadków wybuchła pierwsza wielka kłótnia między trzema siostrami, prawnymi spadkobierczyniami, o podział majątku.


6

Najmłodsza, Marie Brachvogel, która mieszkała z rodzicami i zajmowała się ojcem do jego śmierci, twierdziła, że rodzice niewiele po sobie zostawili, ale pozostałe siostry nie dały się na to nabrać i upierały się przy wypłacie znaczącej sumy. Sprawa trafiła do sądu. Postępowanie prawne wiązało się z ogromnymi kosztami, a jedynym jej efektem było to, że moja droga Mama – by zawrzeć ugodę oraz z dobroci serca – postanowiła zrezygnować ze swojego udziału w spadku, który – wedle testamentu – stanowił największą jego część. W efekcie pani Brachvogel wypłaca teraz niewielką w stosunku do całego majątku sumę swojej siostrze, pani Wollman, a lwią część zachowała dla siebie: całość gotówki, dwie nieruchomości, dobrze ugruntowaną, przynoszącą dochody firmę oraz kompletne wyposażenie domu. Nie ugięła się i odmówiła złożenia przysięgi, co do prawdziwej wartości pozostawionego majątku. A mojej kochanej Mamie nie dostało się zupełnie nic.

Rodzice mojego zmarłego dziadka mieszkali w Gnieźnie. Jego ojciec zmarł, gdy dziadek miał zaledwie pół roku. O dziwo, nie nazywali się Szetschki, jak ich syn, tylko Aronsohn. Gdy weszło rozporządzenie, że Żydzi z Prowincji Poznańskiej mieli uzyskać prawdziwe nazwiska, a nie żydowskie, które nosili uprzednio, mój dziadek nazwał siebie nie Aronsohn, jak jego ojciec, lecz zamiast tego wybrał nazwisko Szetschki.

Miejscem zamieszkania rodziców mojej babci było Witkowo; nazywali się Moses (po którym mój brat Albert otrzymał drugie imię) oraz Pauline Wreszinski. Mieli czworo dzieci, jednego syna oraz trzy córki, z których najmłodsza była moją babcią. Synem był emerytowany rabin Marcus Wreszinski, mąż Sary, zamieszkały w Trzemesznie. Zmarł tamże, w wieku lat 89, w 1875 roku [14]Zachował się akt zgonu Marcusa Wreszinskiego; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, sygn. 7/544/0/3.3/6, dostęp online: … Czytaj dalej, a ona w wieku lat 86 w dniu 13 lipca 1885 roku. Brat przeżył wszystkie swoje siostry. Najstarszą siostrą mojej babci była Marie, żona Seeliga Pflauma, mistrza krawieckiego, rezydenta Trzemeszna, gdzie również zmarł w wieku lat 88, 4 sierpnia 1880 roku, a ona w roku 1867, w wieku lat 75. Obie te pary pochowane są na miejscowym cmentarzu żydowskim. Druga siostra, Rose, wyszła za swojego kuzyna, Mathiasa Wreszinskiego z Gniezna i urodziła mu czternaścioro dzieci. Niewiele o niej wiem. Najmłodsze z dzieci pradziadków to była moja ukochana babcia. Dla zachowania pewnej przejrzystości rodowodu nie podaję listy wszystkich dzieci rodzeństwa mojej babci, kuzynów mojej kochanej matki, a zamiast tego zaprezentuje ich w oddzielnej tabeli później (fot. 5).

Fot. 5. Drzewo genealogiczne rodziny Nathana Arzta i Johanny Arzt zd. Szetschki. (Źródło: z archiwum prywatnego Ronalda Philippsborna)

Dzieci, które przeżyły odejście moich dziadków, czyli siostry mojej matki, moje ciotki, to, po kolei:

Najstarsza, Hanna (Channa), urodzona – z tego, co mi wiadomo – w 1833 roku. Jej pierwszym mężem był kapelusznik imieniem Israel, któremu urodziła córkę, Taube, w szabat w roku 1858. Taube wyszła za producenta okryć głowy Leisera Thornera z Berlina. Jej ojciec zmarł po dwóch latach małżeństwa. Moja ciotka wyszła wtedy za Marcusa Wollmanna, również kapelusznika i kuśnierza.


7

Urodziła mu siedmioro dzieci, czterech synów oraz trzy córki, z których wszyscy mieszkają teraz w Berlinie. Początkowo wuj i ciotka Wollmannowie mieszkali w Gnieźnie, ale po śmierci rodziców ciotki, gdy otrzymała po nich niewielki spadek, przenieśli się do Poznania. Na początku całkiem dobrze sobie radzili, ale biznes był niedopilnowany, koszty ogólne, komorne i podatki, jak również wydatki rodzinne wymknęły się spod kontroli, i w roku 1876 byli zmuszeni przestać płacić rachunki. Rodzina była od wtedy w głębokiej potrzebie, co musiało mocno przygnębić moją ciotkę, przyzwyczajoną do wygodnego życia w domu rodzinnym, bo dwa lata później, w 1878 roku (1 aw 5638) zmarła na żółtaczkę. Pochowano ją z wielkimi honorami w Poznaniu.

Wydawałoby się, że żyjąca dostatnio pani Marie Brachvogel mogła bez trudu uratować swoją siostrę, krew z krwi, ale zamiast pomóc jej mową i uczynkiem w godzinie próby, napisała ona tylko list do mojej drogiej Mamy, w którym z triumfem donosiła o ruinie starszej siostry. Dopiero, gdy rodzina siostry była już na skraju wytrzymałości, gdy rozeszły się wieści o publicznej zbiórce na rzecz krewnych z Poznania, gdy jakiś nieznajomy na to wezwanie odpowiedział, dopiero wtedy ta jędza, moja ciotka, w końcu poddała się presji opinii publicznej i posłała swojej siostrze dziadowskie wsparcie. Moja matka, która miała na utrzymaniu czwórkę małych dzieci i niewątpliwie nie miała nadwyżek finansowych, również musiała się dołożyć. Co uczyniła z ochotą, wkładając w to całe serce. Płakała, bo czuła się bezsilna, że nie może pomóc więcej. Lecz nawet i to niewielkie wsparcie przyszło za późno. Niedługo potem cały pozostały inwentarz został wyprzedany, a Wollmann przeprowadził się z powrotem do Gniezna, zostawiając w Poznaniu żonę oraz wszelkie nieruchomości. Na krótko przed śmiercią ciotki moja Mama oraz pani Brachvogel pojechały do Poznania; ich siostra był już w kiepskim stanie, ale nadal mogła wyzdrowieć, bo zawsze była osobą silną i rzadko chorowała. Cztery tygodnie później ciotka Wollmann zmarła, zostawiając po sobie męża oraz ósemkę małych dzieci. Niech spoczywa w pokoju!

Najstarsze z jej dzieci miało wtedy dwadzieścia lat, najmłodsze zaledwie pół roku. Owszem, w pewnym sensie to jej siostra, Marie Brachvogel, jest winna jej przedwczesnej śmierci. Gdyby wsparła ją, gdy tylko dowiedziała się, że ta popadła w biedę, gdyby tylko nalegała na wyjazd z drogiego miasta Poznania, silna i krzepka pani Wollmann na pewno nie odeszłaby tak prędko, i nie na żółtaczkę. Lecz ona chciała, by jej siostra – której nienawidziła, bo ta potrafiła zadbać o uzyskanie należnego jej spadku; której nienawidziła z niegodziwych, wstrętnych powodów – żyła w biedzie. Była podła i skąpa, i nie potrafiła sobie odmówić satysfakcji oglądania swojej znienawidzonej siostry w ruinie, umierającej w ubóstwie. Cóż, na tym świecie za wszystko przychodzi zapłacić. Ostatecznie bogactwo zdobyte przez wyłudzenie spadku nie dało tej kobiecie wiele przyjemności. A poza tym… nigdy nie wiadomo, co nas czeka.


8

Skoro mówię o tej siostrze, to zdam teraz raport z wszystkiego na jej temat. Jest najmłodszą z rodzeństwa, jak również najwyższą; to kobieta niespotykanej postury. Marie jest żoną Marcusa Brachvogela. Pracował on u dziadków jako czeladnik krawiecki i udało mu się zdobyć serce córki swojego mistrza. Choć rodzice bardzo sprzeciwiali się temu związkowi, koniec końców się poddali i udzielili swojego błogosławieństwa, na czym zależało córce. Po śmierci dziadków i zakończeniu prawnej przepychanki z siostrą Hanną, opisanej powyżej, to ona przejęła firmę. Przez ostatnie lata biznes się znacząco rozrósł i teraz całkiem dobrze prosperuje. 4 sierpnia 1885 roku w Berlinie na Landsberger Strasse 103 jej syn David, który przyjechał do Berlina odpocząć i dojść do siebie (cierpiał na schorzenie ucha), przypadkowo wypadł przez barierkę na drugim piętrze na klatce schodowej. Pochowano go na cmentarzu w Weissensee. Ta tragedia tak bardzo przygnębiła jego matkę, że prawdopodobnie nigdy się z tego nie otrząśnie. Tak, nierzadko mi się zdaje, że zdruzgotało ją to tak mocno, iż pomieszało jej się od tego w głowie, jej pojmowanie świata ucierpiało. Ta biedna bogaczka wcale a wcale nie cieszy się swoją zamożnością; jej nieustająca melancholia trzyma od niej z daleka wszystkich bliskich. Nie cieszy się też szacunkiem współobywateli. Żal mi jej operatywnego męża, który jest do niej przykuty. Jako rodzice mają już teraz tylko dwójkę dzieci, chłopca, Adolfa, urodzonego 11 lipca 1879 roku, oraz dziewczynkę, Berthę, urodzoną 26 października 1874 roku. Chłopiec uczy się w Septimie (drugiej klasie szkoły średniej) w Gnieźnie, a dziewczyna uczęszcza do szkoły dla dziewcząt.

Moja kochana Mama spędziła młodość w Gnieźnie. Niezbyt lubiła szkołę, a mimo to nauczyła się dość, by często pomagać mi przy odrabianiu zadania domowego. Jako młoda dziewczyna, podobnie jak jej siostry, musiała pomagać rodzicom w zakładzie krawieckim. Szyła ręka w rękę z dorosłymi. W trzydziestym roku życia, 25 marca 1865 roku, wyszła za mojego ojca Nathana Arzta. Jak już mówiłem wcześniej, nieszczęśliwe straciła męża po pięciu i pół roku małżeństwa, 30 sierpnia 1870 roku. Została sama z małymi dziećmi, naszą czwórką, z których ja, najstarszy, miałem zaledwie cztery i pół roku, a mój brat Hermann, najmłodszy, tylko trzy miesiące. Zamknęła zakład introligatorski, a że nie musiała martwić się o pieniądze, poświęciła się całkowicie naszemu wychowaniu. Podczas siedmiu lat wdowieństwa dość ciężko pracowała, mimo że nie musiała, bo generalnie radziła sobie bez służącej. Niemniej swoje aktywa miała w idealnym porządku; lokatorzy naszych dwóch nieruchomości nigdy sobie nie pozwalali na próby wykorzystania sytuacji, mimo że ich gospodyni była tylko bezbronną kobietą. Zawsze broniła tego, co do niej należało i potrafiła wywalczyć sobie sprawiedliwość.

Nagle, w roku 1877, otrzymała propozycje matrymonialne z Inowrocławia, od pana Itziga, a krótko potem również od wdowca, pana Davida.


9

Przez cały ten czas nie myślała o powtórnym zamążpójściu, ale teraz uznała, że dzieciom przyda się silna głowa rodziny, że mężczyzna powinien zająć się edukacją jej dzieci. No cóż, propozycję małżeńską złożył ojciec, ale rękę wdowy zdobył… syn. 3 grudnia 1877 roku moja droga Mama wyszła po raz drugi za mąż za pana Hermanna Davida [15]Zachował się akt ślubu Johanny Arzt i Hirscha Davida; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, sygn. 7/544/0/3.2/11, dostęp online: … Czytaj dalej z Inowrocławia, mistrza krawieckiego, syna wdowca Davida.

Urodził się on 17 sierpnia 1847 roku i spędził młodość w domu rodzinnym. Podczas wojny francusko-pruskiej 1870-71 dostał powołanie jako rzemieślnik. Wojnę spędził na służbie w Szczecinie, choć nigdy nie brał udziału w walkach. Następnie wyjechał do Ameryki i pracował tam przez krótki okres u krewnych, po czym rok później wrócił do domu. Praktycznie cała jego rodzina mieszka w Inowrocławiu, a jest ona dość liczna: ma trzech braci i jedną siostrę, wszyscy są w związkach małżeńskich i mają duże rodziny. On jest najmłodszy z rodzeństwa. Niewiele mogę powiedzieć o jego wyglądzie: jest średniego wzrostu, nie jest szpetny, zwłaszcza, gdy się ładnie ubierze. Lecz zaniedbany robi bardzo niechlujne wrażenie i teraz tylko z rzadka wygląda nieco bardziej przyzwoicie. Ma piwne oczy, niskie czoło, nie grzeszy nadwyżką wykształcenia. Umie pisać, ale tak kiepsko, że ledwie jest w stanie sklecić kilka linijek. Czytanie przychodzi mu z pewnym trudem. Nie potrafię powiedzieć, czego się przez całe swoje życie zdołał nauczyć.
Niby jest krawcem, ale z trudem jest w stanie coś razem ześcibolić. Nie potrafi też prowadzić zakładu z prawdziwego zdarzenia. Na początku, gdy się do nas sprowadził, przez jakiś czas tylko się lenił, a potem zabrał się za budowlankę. Rzekomo dom pod numerem 66 był w ruinie i trzeba go było odbudować. Gdy najął lokatorów, to staczał z nimi boje zupełnie bez powodu. Kończąc remont wdał się w bójkę z farmaceutą Koszutzkim z parteru, podczas której tak go pokiereszował, że skończyło się sprawą sądową o naruszenie praw osobistych i uszkodzenie ciała, a w efekcie – sześciotygodniowym pobytem w więzieniu. Odmówiono mu odwołania i musiał odpokutować za swoje występki od 19 stycznia do 2 marca 1880 roku. Skończyło się rachunkiem na sporą sumę za wydatki związane z tą sprawą, jego pierwszą w sądzie. W międzyczasie otworzył zakład krawiecki i nauczył się krojenia od czeladnika, który wyniósł nauki z berlińskiej akademii. Następnie beztrosko zaczął szastać całym dostępnym kapitałem, tj. pozwolił czeladnikowi pracować, a sam, gdy nie spał, wypełniał sobie wolny czas jedzeniem i próżniactwem. Nie przyjdzie mu nawet do głowy, by samemu trochę popracować.

Podczas inwentarza przeprowadzonego w 1885 roku odkryłem, że w aktywach zostało zaledwie dwieście marek. Trzy lata później, w 1888 roku, znowu zająłem się przeprowadzeniem inwentarza. Tym razem jednak rezultaty przerosły wszelkie obawy. Mimo że na przestrzeni tych trzech lat rodzice otrzymali około tysiąc marek ode mnie i Alberta, a dodatkowo mój Papa odziedziczył ponad tysiąc marek po śmierci swojego ojca 1 maja 1883 roku, teraz odkryłem dwa tysiące marek należności, z czego wynika, że ich inwentarz jest wart o wiele mniej niż suma ich długów.


10

Rwę włosy z głowy na widok takiego zaniedbania firmy, bo przecież ruch w interesie jest wcale nie mniejszy niż kiedyś, ale co z tego? Mój Papa po prostu nie jest biznesmenem. Równie dobrze firmę mógłby prowadzić nasz kot. Ludzie mówią, że trudno wytłumaczyć, jakim sposobem narobili sobie takich długów. Zakupy robią na miejscowych targach, żyją oszczędnie, rozglądają się za przecenami, nie odwiedzają barów ani teatrów, a jednak mają mnóstwo długów. Rzecz po prostu w tym, że nie wiedzą, jak zarządzać pieniędzmi lub też nie umieją przełożyć cyfr na papierze na swoje własne okoliczności. Sytuacji nie poprawia również fakt, że już przecież nie wrócą do szkoły. Jak tylko uda mi się zdobyć trochę pieniędzy, rodzice będą musieli pozbyć się interesu i przejść na emeryturę; w przeciwnym wypadku nigdy nie wydobędziemy się z tych kłopotów.

W tych okolicznościach moja kochana Mama bardzo cierpi, ale nic nie można zrobić. Jako osoba, która nie zaznała niedostatku ani w domu rodzinnym, ani z pierwszym mężem, ani nawet jako wdowa, teraz musi liczyć każdy grosz, borykać się z targowymi trudnościami i wiecznie zmagać się z kłopotami finansowymi. W ich domu regularnym gościem jest przedstawiciel prawa. A wszystko to przez kompletny brak żyłki do interesów mojego Papy; to totalny mięczak, zupełnie zdominowany przez swoją żonę, umie tylko jeść, pić i spać – zwłaszcza w tej ostatniej kategorii nie ma sobie równych. Z drugiej strony muszę przyznać, że jest dobrym, a nawet bardzo dobrym ojczymem dla nas, dzieci, choć spora część jego życzliwości dla nas prawdopodobnie wynika ze strachu przed moją matką, która, jak już mówiłem, zupełnie go zdominowała.

Moja Mama nie miała żadnych dzieci z tego drugiego małżeństwa. A z pierwszego ma czwórkę. Ja przyszedłem na świat jako pierwszy. 5 marca 1867 roku urodził się mój brat Albert Moses, 25 października 1868 moja siostra Rosa, a 2 maja 1870 mój brat Hermann. Moja kochana Mama jest dziś w 53. roku życia – mąż jest od niej młodszy o 12 lat – i jest energiczną, krzepką kobietą, choć nieco zmizerniała. Przez zmartwienia ostatnich lat jej włosy są bardziej przyprószone siwizną, niż powinny, ale poza tym cieszy się dobrym zdrowiem i rzadko niedomaga. Jest stosunkowo wysoka, podobnie jak jej rodzice i rodzeństwo, ma miłą twarz, choć może niespecjalnie urodziwą. Dla nas, dzieci, jest bardzo kochającą, czułą matką; żadna praca nie jest dla niej zbyt ciężka, żaden wysiłek za wielki, jeśli dzięki temu rośnie nasz dobrobyt. Mimo że jest obdarzona zdrową dawką egoizmu, gdy tylko może, pomaga tym, którzy są w potrzebie, i zawsze gotowa jest stanąć słowem i uczynkiem po stronie swoich współobywateli. Ma niespecjalnie przyjazne stosunki ze swoją żyjącą siostrą, panią Brachvogel z Gniezna, choć w młodości siostry były sobie bliskie. Ta siostra to pełna urazy kobieta, która nie grzeszy życzliwością w stosunku do swojej najbliższej i jedynej krewnej, a już najbardziej na świecie by chciała zobaczyć ją zależną od siebie, błagającą o jej pomoc. A ponieważ ostatnio, będąc w ciężkim położeniu, Mama niejednokrotnie rzeczywiście potrzebowała jej pomocy, dało to siostrze okazję zaprezentować nikczemność swojego charakteru. Czasem nawet oponowała, gdy jej mąż chciał udzielić wsparcia, choć sama nic nie miała płacić ani oddawać; mieli tylko zaświadczyć za moich rodziców przed lichwiarzami. To również główny powód, dla którego te dwie siostry nigdy się nie widują.


11

Mama ma też niespecjalnie bliskie relacje z innymi mieszkającymi w okolicy kuzynami, których jest wielu. Podobno winne są obie strony. Zazdrość i zawiść kwitną, zwłaszcza tu, w Trzemesznie; wszyscy wszystkim zazdroszczą. Owszem, gdy się jest na dnie i jest już nie do wytrzymania, to pomoc nadejdzie, ale dopiero wtedy. Mama ma dobre relacje ze swoim drugim małżonkiem; na początku było kilka wielkich kłótni, ale teraz już się nie zdarzają. Mama zadbała o to, byśmy my wszyscy, dzieci, otrzymali dobrą edukację, i robiła, co mogła, by ten cel osiągnąć. Kilka lat temu odnalazła religię i teraz odmawia modlitwy codziennie rano i wieczorem, zawsze jest w sobotę w synagodze, nie pomija żadnego dnia postu i pewnie trochę przesadza w swojej pobożności. Zawsze była bogobojna, ale w przeszłości aż tak ściśle nie przestrzegała wszelkich nakazanych obrzędów. Niech jak najdłużej żyje pośród nas! Nim opowiem o swojej skromnej osobie, najpierw opiszę pokrótce moje rodzeństwo.


Mój brat, Albert, nazywany w dzieciństwie Aruschem, jako dziecko był raczej rozhukany i lekkomyślny. Całkiem często rodzice musieli wymierzać mu kary fizyczne i inne. Natura wyposażyła go w dobry charakter, w szkole uczył się dobrze, choć niechętnie. Zadanie domowe to termin, który znał tylko ze słyszenia. Z rzadka można go było zobaczyć z książką w ręce, a podczas wakacji letnich nie robił zupełnie nic, miał w zwyczaju odrabiać zadania na godzinę przed lekcją. Nauka przychodziła mu z wielką łatwością, choć jego niechęć do książek była jeszcze większa. W jeden rok ukończył Sextę i Quintę, ale Quartę musiał powtarzać i stracił rok. A gdy nie udało mu się również zaliczyć Undertertia, Papa – ku radości Alberta – zabrał go ze szkoły i posłał na praktyki w firmie „J.M. Werner” w Deutsch-Crone. [Uwaga: Sexta i Quinta to pierwsza i druga klasa niemieckiej szkoły średniej dla chłopców (gimnazjum), do którego szło się po czteroletniej szkole podstawowej; Quarta i Unterteria to, odpowiednio, trzecia i czwarta klasa.]


Albert był zadowolony, że może teraz szaleć i nie jest już uwiązany do szkolnej ławy. Jego przełożonemu nie było łatwo go okiełznać i nad nim zapanować. Dwukrotnie Papa musiał tam pojechać i załagodzić sprzeczki; Albert nie zagrzałby miejsca na tej posadzie i niechybnie by stamtąd wyleciał, gdyby Papa, w swojej przenikliwości, nie podpisał kontraktu z panem Wernerem, który zobowiązywał go do zapłacenia 600 marek rekompensaty w wypadku, gdyby Albert opuścił praktyki. Lata szkolenia minęły i 1 lipca 1885 roku Albert uzyskał dyplom subiekta, nauczywszy się fachu w dziedzinach gorzelnictwa oraz handlu spożywczego, po czym przeniósł się do Lissy, gdzie został przez krótki okres.


12

Na polecenie Mamy musiał zrezygnować z tej całkiem przyzwoitej posady, bo jego szef był gojem i musiałby pracować w soboty. Następnie przeniósł się do Berlina, gdzie szczęśliwie znalazł pracę już pierwszego dnia. 1 października objął posadę u eksportera alkoholi „Friedmann & Mendelssohn”, gdzie nadal pracuje. Pan Friedmann to nasz rodak, i właśnie dlatego tak łatwo udało mu się dostać pracę [16]Prawdopodobnie chodzi o Heimanna Friedmanna, który mieszkał w Trzemesznie min. od roku 1844 i był gorzelnikiem. Pisaliśmy o nim tu. Zaczął od pensji na poziomie 60 marek miesięcznie; teraz zarabia 90 marek. Praca jest ciężka, ma mało wolnego czasu.

Jeszcze nie odbył swojej służby wojskowej, dwukrotnie odraczano mu pobór o rok. Jest dość wysoki, ale niezbyt silny, mimo młodego wieku; ma pełną, szeroką twarz i nieco duży nos oraz niezwykle długie nogi. Ma życzliwe usposobienie; oddałby potrzebującemu ostatnią koszulę i pewnie srogo za to zapłaci, nim lepiej pozna naturę ludzką.

Moja siostra Rosa sporo się nacierpiała w dzieciństwie, mimo że jest jedyną siostrą pośród nas, trójki chłopaków. Raczej nie może się pochwalić tym, że traktowaliśmy ją ustępliwie. Uczyła się w miejscowej szkole Gminy Żydowskiej (fot. 6), a że była bardzo pracowita, to w wieku lat 12 była już w pierwszej klasie (w Niemczech była to ostatnia klasa).

Fot. 6. Budynek dawnej szkoły żydowskiej przy ul. Wodnej 5, widok współczesny. (Źródło: fot. Zygmunt Nowaczyk)

Gdy miała 14 lat, opuściła szkołę, i teraz pomaga Mamie w domu. Wysoka z natury, jak my wszyscy, jest dość masywna, ma wysokie czoło, brązowe oczy oraz włosy, bardzo piękne, drobne, białe zęby i jest – pominąwszy jej żydowski nos – całkiem przystojna. Jej dobroduszność jest prawie tak wielka, jak jej brata, Alberta. Według mojej oceny będzie z niej kiedyś bardzo dobra gospodyni. Niech jej się przydarzy dobry mąż.

Hermann, najmłodszy z nas, był zawsze tak zwanym synkiem mamusi i – jako najmłodszy – zawsze cieszył się specjalnymi względami. Całkiem wcześnie poszedł do szkoły. Nie miał jeszcze dziewięciu lat, gdy zaczął gimnazjum i Sextę. Wszystkie klasy zaliczył w rok, z wyjątkiem Quarty. Gdy w 1885 roku kwalifikował się już do ochotniczej służby wojskowej, rzucił szkołę, bo nie zależało mu na wyższym wykształceniu, i przyjechał do Berlina, gdzie ja byłem na praktykach. Początkowo próbowałem załatwić mu pracę w firmie „N. Israel”, gdzie byłem na praktykach, a gdy nic z tego nie wyszło, Feldmann, mój gospodarz na Rosenthalerstrasse 10, pomógł mu zostać praktykantem w firmie Simona Cohna, wytwórcy koszul, gdzie również miał wolne soboty, co było sprawą najwyższej wagi dla naszych rodziców.

Jednak ta praca nie przypadła mu do gustu, bo jako młody praktykant zajmował się tylko inwentarzem, co było zajęciem nudnym i męczącym, jak również wyczerpującym. Wiecznie narzekał, że mu się tam nie podoba, więc w końcu postanowiłem go stamtąd zabrać i znaleźć mu inne zajęcie.


13

Gdy Hermann chciał odejść z pracy, jego szef zaczął się awanturować i powiedział, że pod żadnym warunkiem go nie puści, choć Hermann przekonywał go, że wcale nie chce szukać innej pracy, a zamiast tego chce wrócić do szkoły i ją ukończyć. Tak się złożyło, że przeczytałem wtedy artykuł w gazecie o pracodawcy, który pozwał ojca młodego człowieka o rekompensatę, bo jego syn opuścił staż. Dowiedziałem się, że sprawa została oddalona, bo umowa została zawarta między szefem a matką chłopca, a nie jego ojcem, przez co nie była prawnie wiążąca. Wyposażony w ten argument, poszedłem znowu do Cohna, ale ten odmówił również tej, kolejnej już prośbie. Wtedy powiedziałem Hermannowi, żeby po prostu przestał stawiać się w pracy.

Ponieważ miałem wtedy dużo wolnego czasu, bo zajmowałem się sprawami celnymi w mojej firmie, zaraz następnego dnia poszedłem szukać nowej posady dla Hermanna. Moritz Levin na Hausvoigteiplatz właśnie ogłosił posadę dla praktykanta. Przedstawiłem tam Hermanna, ale nic z tego nie wyszło, nie dostał tej pracy. Powiedzieli, żeby przyszedł kiedy indziej. Gdy tak staliśmy na rogu Oberwallstrasse i Hausvoigteiplatz, próbując zdecydować dokąd się stamtąd udać, zauważyłem po drugiej stronie ulicy duży szyld firmy „Adolf Itzig & Co”, przy Hausvoigteiplatz 9, i poszedłem tam z Hermannem. Moje zapytanie o wolną posadę tamże zakończyło się sukcesem i właściciel firmy, pan Philipp Itzig, z miejsca zatrudnił mojego brata na następujących warunkach: trzy lata praktyk z miesięczną pensją w wysokości 20 marek. Miałem napisać do domu, o zgodę rodziców na te warunki, ale zamiast tego poszedłem tam z powrotem dwa dni później i powiedziałem im, że rodzice się zgodzili. Hermann zaczął pracę od zaraz. Było to 17 września 1885 roku, po półrocznych praktykach u Simona Cohna.

Pan Itzig zażądał teraz umowy na piśmie, którą obiecałem dostarczyć. Dał Hermannowi dwa formularze, jeden podpisany przez niego samego, który rodzice mieli zatrzymać dla siebie, a drugi mieliśmy zwrócić z ich podpisami. Zastanowiwszy się nad tym wszystkim, postanowiłem nie wysyłać formularzy do rodziców, tylko podpisać je samemu, a Itzigowi powiedzieć, że dokumenty zostały wysłane do naszej rezydencji. Hermann miał teraz bardzo dobrą pracę. Najpierw spędził trochę czasu w inwentarzach, ale potem szef przeniósł go do działu spedycji, gdzie nadal pracuje, pod zwierzchnictwem kierownika działu. Umiał zdobyć sobie pełne zaufanie i zapracować na zadowolenie swoich szefów – pan Oppenheimer jest partnerem w firmie – dlatego skrócili mu praktyki o pół roku i 1 kwietnia 1888 roku został subiektem z pensją 75 marek. Jako praktykant, do 1 stycznia 1887 roku zarabiał 20 marek miesięcznie; potem 30 marek do końca 1887 roku i 50 marek przez ostatnie trzy miesiące. Ma dobrą i przyjemną pracę. Zdecydowanie ma przed sobą przyszłość, jeśli tylko utrzyma się na tej posadzie.


14

Firma handluje najmodniejszymi tekstyliami dla pań i jest jedną z wiodących w swojej branży w Berlinie. Zatrudnia kilku komiwojażerów i około 30 pracowników płci męskiej – żadnych kobiet – którzy zajmują się działalnością importowo-eksportową do najdalszych zakątków świata. Hermann przyjechał do Berlina jako względnie drobny chłopak, ale w ciągu ostatniego roku czy dwóch bardzo wyrósł i teraz jest mniej więcej mojego wzrostu, zdecydowanie ponad przeciętną, i pewnie doścignie w tym względzie Alberta; poza tym jest bardzo szczupły i ma miłe, można by powiedzieć, że niemal kobiece rysy, choć również w jego przypadku nos wyrósł mu odrobinę ponad miarę. Od początku dzieliliśmy pokój i dobrze się dogadywaliśmy; nie wtrącałem się w jego prywatne sprawy i w ogóle pozostawiłem go w spokoju, by jak najwcześniej nauczyć go niezależności oraz pewności siebie. Teraz jest już krzepkim młodzieńcem, który dostarcza mi dużo radości, gentlemanem comme il faut, niemalże dandysem. Przedstawiłem go wszystkim berlińskim rodzinom, z którymi utrzymuję kontakty towarzyskie i w efekcie czuje się tutaj jak w domu.

Jak już wcześniej wspominałem, urodziłem się w piątek, 5 stycznia 1866 roku, o ósmej wieczorem, w Trzemesznie. Przyszedłem na świat na Johannisstrasse 135, na rogu Bergstrasse. Pokój, w którym po raz pierwszy przywitałem się ze światem, znajdował się na pierwszym piętrze; był to pokój narożny pod dachem, wychodzący bezpośrednio na Bergstrasse. Niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa; przypominam sobie tylko kilka winietek, które tu teraz przywołam. Pamiętam, na przykład, jak mój nieżyjący już ojciec poszedł do synagogi ze mną i moim bratem Albertem na rękach, a tam, przepełniony ojcowską dumą, poprowadził nas jak na defiladzie do swojego miejsca, które było w pierwszym rzędzie.

Drugie wspomnienie jest nieprzyjemne, ale go nie pominę, bo ono powraca do mnie codziennie, gdy patrzę w lustro. Jak już wspominałem opisując ojca, potrafił czasem trochę za dużo wypić. Pewnego dnia wybrał się ze mną do gorzelni Bigalkego na targu, a w drodze powrotnej do domu, gdy przekraczał rynsztok na rogu targu, koło domu Glasa, potknął się i przewrócił wraz ze mną. Zraniłem się w czoło i do dziś mam tam bliznę. Właściwie nie pamiętam wszystkich szczegółów; pamiętam, jak leżę w kołysce, przyniesiony do domu przez matkę, jak nachyla się nade mną ojciec, i jak matka go odpycha.

Chciałbym tu przywołać jeszcze jedno zajście, które miało miejsce w roku śmierci ojca, na trzy miesiące przed nią. Na święto Zesłania Ducha Świętego (Pentecost) matka zamówiła u Kaplana, sąsiada z naszego piętra, nowe ubranka chłopięce dla Alberta i dla mnie jako niespodziankę świąteczną dla męża. Nie mam pojęcia, czy w ten sposób złamała jego zakazy; tak czy inaczej, gdy stanęliśmy koło jego łóżka w naszych nowych strojach, zerwał się, kazał nam się rozebrać, i wrzucił ubranka do ognia w święto Zesłania Ducha Świętego. Zmarł trzy miesiące później.


15

Nadal dobrze pamiętam matkę stojącą w kącie pokoju, gdy umierał – był to ten sam pokój, w którym się urodziłem – płakała i jęczała, odrzucała wszelkie słowa pocieszenia. Przypominam sobie zapalanie świec, kładzenie zmarłego na sianie na podłodze, a także – widzę to z wielką ostrością – zwyczajną, czarną trumnę znoszoną po schodach i umieszczoną na nieozdobionym wozie pogrzebowym. Dużo ludzi przyszło odprowadzić mojego ojca na wieczny spoczynek na cmentarzu w mieście, w którym przez ponad 30 lat pracował, gdzie odniósł sukces, zdobył szacunek i poważanie. Z najbliższej rodziny zjawił się chyba tylko ojciec mojej matki, ale tu pamięć moja jest nieco zamglona. Przez pierwsze osiem dni rano i wieczorem odmawialiśmy modlitwy w pokoju, w którym zmarł; słuchałem kadiszu i go powtarzałem.

Moja matka dalej prowadziła interes, który pozostawił jej ojciec. Był to sklep introligatorsko-galanteryjny. Pomagał jej czeladnik nazwiskiem Wittkowski. Jakieś dwa lata później się poddała i, krok po kroku, zaczęła wszystko wyprzedawać. Od tego momentu Mama oddała się w całości opiece nad nami, jak również zarządzaniem naszymi dwiema nieruchomościami oraz resztą majątku. A także prowadzeniem domu. W wieku lat pięciu, na Wielkanoc w 1871 roku, posłano mnie już do szkoły, do pana Riessa, gdzie do szóstego roku życia uczyłem się czytania i pisania. Potem ten sam nauczyciel uczył mnie hebrajskiego, ale nie mogę powiedzieć, bym przez te wszystkie lata – chodziłem do niego do czternastego roku życia – nauczył się czegoś więcej niż proste modlitwy, a i te znam nie tak dobrze, jak powinienem. Nauczyłem się też przekładać, ale ponieważ indywidualne lekcje były przeprowadzane w pośpiechu i nie zajmowaliśmy się gramatyką, nie potrafię przetłumaczyć na niemiecki nawet codziennych modlitw, które rozumiem tylko połowicznie. Praktycznie nie było też edukacji religijnej, a moja całkiem przyzwoita wiedza na temat religii moich przodków oraz innych religii to efekt moich osobistych studiów.

W szóstym roku życia, na Wielkanoc 1872 roku, rozpocząłem naukę w publicznej szkole żydowskiej, którą prowadził pan Hurwitz [17]Meyer Hurwitz, podawany też jako Harwitz i Horwitz, był nauczycielem w szkole żydowskiej w Trzemesznie od 1858 r.; źródło: F. K. Jonat, op. cit., aktualnie księgarz, ale ja skorzystałem z zajęć z nim zaledwie przez cztery tygodnie. Odszedł na emeryturę, choć miał zaledwie jakieś 40 lat, a na jego miejsce przyszedł pan Freudenthal [18]Julius Freudenthal został zatrudniony w szkole żydowskiej w Trzemesznie w 1873 r.; źródło: F. K. Jonat, op. cit., u którego mam dług wdzięczności za moją dalszą edukację. Był to dobry, jak również skrupulatny nauczyciel i na Wielkanoc 1875 roku, moja Mama zapisała mnie do gimnazjum [19]W 1863 r. gimnazjum w Trzemesznie zostało za karę za udział jego uczniów w powstaniu styczniowym zamknięte. W 1866 r. utworzono na jego miejscu trzyklasową Królewską Współwyznaniową … Czytaj dalej, zgodnie z jego wolą i na jego specjalną prośbę (fot. 7) .

Fot. 7. Budynek gimnazjum w Trzemesznie. (Źródło: z kolekcji prywatnej Rafała Nawrockiego)

16

Już wtedy dość dobrze znałem łacinę, nieźle radziłem sobie też w innych przedmiotach, zwłaszcza w niemieckim i matematyce. 8 kwietnia 1875 roku rozpocząłem Sextę, którą ukończyłem, podobnie jak Quintę i Quartę, w jeden rok. W Untertertii wpadłem w kłopoty i musiałem powtarzać, a i wtedy ledwo mi się udało zaliczyć; z drugiej strony Obertertię zaliczyłem bez trudu w rok i jako pierwszy z piątki uczniów przeszedłem do Ubersecunda. Tam spędziłem półtora roku, w Jom Kipur [20]Więcej o święcie Jom Kipur tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=15693. roku 1882 przeszedłem do Obersecundy, a jednocześnie zakwalifikowałem się do swojej rocznej ochotniczej służby wojskowej i rzuciłem szkołę. Prawdopodobnie zaliczyłbym Untersecunda w rok, gdybym nie złapał w ostatnich kwartale błonicy od swojego brata Alberta, przed samymi egzaminami. Zmuszony byłem spędzić sześć tygodni w łóżku.

W sumie lubiłem szkolną naukę, ale zrozumienie przychodziło mi z trudem. Miałem szczególne upodobanie do martwych języków, łaciny i greki, w których, gdy opuszczałem szkołę, miałem już tak ugruntowane podstawy, że mogłem stanąć w szranki z którymkolwiek uczniem z Primy (najstarszej klasy). Byłem bardzo słaby z matematyki, która nigdy mi się do niczego nie przydała, a także z francuskiego, którzy przysparzał mi wielkich trudności wymową. Nie odnosiłem wielkich sukcesów. Nie otrzymałem też podczas lat spędzonych w gimnazjum żadnych poważnych nagan, i tylko z rzadka musiałem zostać w szkole po lekcjach z powodu złego przygotowania do zajęć. Przez całą szkołę nigdy się nie spóźniłem; raz tylko zdarzyło mi się źle odczytać czas na zegarze i pomylić się o całą godzinę. Nie brałem udziału w zajęciach z wychowania fizycznego, bo według zaświadczenia wydanego przez nieżyjącego już doktora Zimmermanna, rzekomo miałem przepuklinę. Przez jakiś nosiłem nawet pas, ale dziś właściwie nie jestem pewien, czy nadal mam przepuklinę, czy też już jej nie mam.

Śpiewałem tylko w niższych klasach, bo mój głos był po prostu okropny. Ogólnie rzecz biorąc niespecjalnie interesowały mnie przedmioty techniczne lub też nauczyciele nie umieli wzbudzić we mnie tego zainteresowania. Dobrze dogadywałem się z innymi uczniami i nie miałem tak naprawdę żadnych wrogów. Przyjaźniłem się z Hermannem Liebermannem  [21]Hermann Liebermann urodził się w 1864 r. w Trzemesznie. Źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, Akta gminy żydowskiej w Trzemesznie 1843-1907, sygn. 51.Był synem … Czytaj dalej, który teraz pracuje w fabryce cygar w Ameryce, a także z Isidorem Fuchsem [22]Isidor Fuchs urodził się w 1865 r. w Trzemesznie, zmarł w 1932 r. w Szczecinie. Był synem Samuela Fuchsa, mistrza krawieckiego, zmarłego w 1889 r. w Trzemesznie, którego macewa ocalała. … Czytaj dalej, zatrudnionym w firmie brata w Szczecinie; Sollym Kuttnerem, aktualnie nauczycielem w szkole publicznej i obywatelem Wrześni; Isidorem Loewenthalem, studentem medycyny i synem wdowy Pauline Loewenthal [23]Pauline Loewenthal zd. Stolzman poślubiła Roberta Loewenthala w 1866 r. w Trzemesznie. Pauline zmarła w 1902 r. w Trzemesznie, jej zgon zgłaszał Isidor. Fragment jej macewy ocalał.; i z Gustavem Rothmannem [24]Gustav Rothmann urodził się w 1866 r. w Trzemesznie. Został deportowany 29.11.1941 r. z Norymbergii w kierunku obozu w Rydze., studentem medycyny i synem miejscowego kupca, S. Rothmanna. W ostatnich lata bliższy kontakt utrzymywałem tylko z dwoma ostatnimi, a nawet wymieniałem z nimi dalej listy po szkole oraz gdy rozpoczęli studia na uniwersytecie w Berlinie.

Gimnazjum, do którego uczęszczałem, czyli progimnazjum pod kierownictwem rektora prof. dr Sarga, rozpoczynało się od Sexty, a kończyło na Untertertii. Ponieważ do szkoły uczęszczała tylko niewielka liczba uczniów – około 110 lub 120 – nauczyciele mogli poświęcić każdemu z nich sporo uwagi, więc jeśli ktoś naprawdę chciał się uczyć, to w tej szkole można było daleko zajść. Większość z moich kolegów była katolikami, ale nasze relacje były dobre, zwłaszcza, że często byliśmy im potrzebni, bo myśmy się trochę bardziej starali. Z drugiej strony nauczyciele często okazywali stronniczość, choć otwarcie nie przyznaliby się do antysemityzmu. Nawet w latach 1880-82, gdy antysemityzm był bardzo rozpowszechniony, nam raczej nikt nie dokuczał.
Rzadko chorowałem w dzieciństwie. Pamiętam tylko odrę oraz zabawne zajście, które miało miejsce w tym samym czasie.


17

Moja Mama była nieco lękliwa, więc gdy zauważyła, że moje ciało jest całe pokryte małymi, ciemnoczerwonymi krostami, poszła do sprzedawcy zastawy stołowej, Keila, teraz już nieżyjącego, który mieszkał na parterze, i poprosiła go, żeby przyszedł mnie obejrzeć. On też nie należał do bohaterów i gdy Mama podeszła do mojego łóżka nie od drzwi, tylko od drugiej strony, żeby pomóc mi usiąść i pokazać mnie panu Keilowi, ten roztropnie pozostał w progu. Ale gdy tylko zobaczył moją usianą krostami skórę, zawołał ze strachem:

– Czemu nie wezwie pani lekarza? – i już go nie było.

Wkrótce potem poczułem się lepiej, podczas gdy pan Keil, który był po sześćdziesiątce, o dziwo rozchorował się na to samo i spędził ponad cztery tygodnie w łóżku.

Po odejściu mojego ojca, kuzyn Mamy, pan Levin Pflaum został ogłoszony naszym opiekunem. Kilka lat później, na jej prośbę, został on zwolniony z tego obowiązku, a w jego miejsce ustanowiono pana Strelitza, przywódcę naszej społeczności, który został zamordowany rok temu [25]Elias Strelitz został zamordowany 4 lipca 1887 r. Było to morderstwo na tle rabunkowym. Źródło: … Czytaj dalej. Niedługo potem zarzucono mu działanie na własną korzyść i musiał zrezygnować z tej roli; teraz naszym opiekunem został właściciel sklepu spożywczego, Bley. Drugim opiekunem był nasz ojczym. Nasi opiekunowie nigdy nie poświęcali nam specjalnej uwagi, nie mogliśmy narzekać, że zbytnio interesują się naszym dobrobytem. Po prostu cieszyli się samym zaszczytem.

18 stycznia 1879 roku odbyła się moja bar micwa [26]O obrzędzie bar micwa można przeczytać tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=15396.
. Świętowaliśmy to z wielką pompą; rodzina odpowiedziała na zaproszenie rodziców. Na uroczystości przyjechał Wollmann, jak również Brachvogel z żoną z Gniezna, ojciec mojego Papy z Inowrocławia, itd. Po nabożeństwie, odmówiłem maftir [27]Maftir to powtórzenie kilku wersów Pięcioksięgu, więcej tu: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=19893.
i urządziłem tę całą biesiadę (Sch’maus) oraz – co się tutaj nie wydarzyło od wielu lat – przed wszystkimi zebranymi gośćmi (stawili się także liczni miejscowi krewni i znajomi) wygłosiłem przemowę, którą napisał dla mnie mój nauczyciel, Riess, i którą nadal mam w swoim posiadaniu. Podziękowałem rodzicom za ich opiekę i pełną oddania miłość, obiecałem zawsze przestrzegać zasad swojej religii. W połowie przemówienia poświęciłem kilka słów pamięci zmarłego ojca, i na tym się zaciąłem, ale nikt tego nie zauważył, bo mocno się rozpłakałem i zebrani czuli, że płacz był w tym momencie na miejscu. Szybko jednak poratowałem się improwizacją, a potem wróciłem do przemowy. Później przemawiał Brachvogel, a po południu miałem przyjęcie dla kolegów.

Dostałem kilka prezentów, żadnych książek. Do tego momentu, jak większość moich rówieśników, nie przywiązywałem specjalnej wagi do przestrzegania nakazanych obrzędów, choć zupełnie ich nie porzuciłem. Jednak teraz stałem się po prostu fanatykiem. W tamtym czasie mieliśmy żydowskiego czeladnika, Polaka, którego nazwiska nie pomnę, a który był bardzo pobożny, mimo że był z niego kompletny drań. On to zachęcał mnie do ścisłego posłuszeństwa i przestrzegania wszelkich rytuałów. Rozbudził we mnie pobożność, niemalże religijny fanatyzm, który wpłynął mocno na mój późniejszy rozwój, zarówno fizyczny, jak i mentalny.


18

Na przykład uznałem, że dania mleczne, serwowane nam przez moją matkę, nie były wystarczająco koszerne. Nie jadłem masła, nie piłem mleka, a że w domu nie zawsze był tłuszcz (schmalz), często jadłem suchy chleb. Rodzina niespecjalnie protestowała, więc kontynuowałem tę dietę aż do opuszczenia domu rodzinnego by zostać przedsiębiorcą, czyli przez całe cztery lata, a że były to lata kluczowe dla rozwoju fizycznego, osłabiło mnie to tak bardzo, że do dziś zmagam się następstwami i prawdopodobnie nie odzyskam pełni sił jeszcze przez kilka lat. Co by moi rodzice nie mówili, niczego to nie zmieniało; przeciwnie, im więcej gadali, tym bardziej się upierałem. Do tego stopnia, że moja Mama raz poskarżyła się rektorowi mojego gimnazjum, że nic w domu nie jem, ale bez skutku. Poza tym mój Papa nie ważył się komentować, bo byłem pasierbem.

Nie było dnia, bym nie brał udziału w nabożeństwie, a jednego majowego dnia, gdy wybraliśmy się na półkilometrowy spacer do Brzozówca, wróciłem do miasta przed zachodem słońca, żeby w żadnym wypadku nie przeoczyć minchy [28]Mincha to codzienna modlitwa popołudniowa.. Po nabożeństwie dołączyłem do kolegów. Na Tisza be-Aw [29]Tisza be-Aw to dzień żałoby i postu, przypadający dziewiątego aw (w kalendarzugregoriańskim lipiec-sierpień) w rocznicę zburzenia Pierwszej Świątyni Jerozolimskiejprzez babilońskiego … Czytaj dalej spałem na gołej podłodze aż przyszła Mama i kazała mi się kłaść do łóżka. W miarę dorastania, mój umysł robił się dojrzalszy. W końcu zacząłem zastanawiać się nad tym, czemu to wszystko robię. Efekt końcowy był taki, że zaraz po opuszczeniu domu rodzinnego skończyłem z tym wszystkim i – les extremes se touchent – stałem się dokładnym przeciwieństwem i prowadzę teraz bardzo wolne życie.

Warto jeszcze wspomnieć datę 3 grudnia 1877 roku, bo tego dnia dostałem ojczyma. Ale ponieważ już wcześniej o nim pisałem, nie będę się więcej nad tym rozwodził. Byłem wtedy w jedenastym roku życia.

W sobotę, 22 września 1882 roku zakwalifikowałem się do rocznej, ochotniczej służby wojskowej i musiałem zdecydować o swojej przyszłości. Byłem wtedy głodny nauki i gorąco pragnąłem zostać w szkole i oddać się studiom. A ponieważ moje miasto rodzinne nie zapewnia Primy, chciałem zapisać się do gimnazjum w Gnieźnie i zakwaterować się na ten czas u wuja Brachvogela. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mógłby mi odmówić – to nie wchodziło w grę – i 24 września moja Mama z oporami pojechała ze mną wieczornym pociągiem do Gniezna, żeby zapewnić mi darmową kwaterę, bo rodziców nie było stać na jej opłacenie. Zgodnie z oczekiwaniami Mamy, Brachvogel – za całkowitą aprobatą mojej ciotki – odmówił naszej prośbie, tak więcej musiałem wrócić następnego ranka z Mamą, nic nie osiągnąwszy. Potem się dowiedziałem, że Brachvogel tak naprawdę mi odmówił na wyraźną prośbę mojej Mamy, która się bała, że – w związku z moim religijnym fanatyzmem – mógłbym się zdecydować na studia teologiczne. Nigdy nie udało mi się ustalić, czy ta pogłoska była prawdziwa. Wolałem nie pytać.


19

Byłem zbyt dumny, by błagać o zmianę zdania, więc opuściłem Gniezno i zająłem się przygotowaniami do wyjazdu do Berlina. Mój kuzyn, Adolf Wollmann, już wcześniej sugerował, że powinienem przenieść się do Berlina, jak tylko przyjdzie moja pora na roczną, ochotniczą służbę wojskową; tam powinienem znaleźć dla siebie odpowiednią posadę. Z ogromnym trudem przyszło mi wyrzec się najdroższego marzenia o nauce; płakałem gorzkimi łzami, gdy żegnałem się z książkami, ze smutkiem i melancholią w sercu musiałem zaakceptować okrutną rzeczywistość. 27 września o 13:15 pozostawiłem swoje rodzinne miasto za plecami, a o 22:50 zajechałem na stację Ostbahnhof w Berlinie. Mój kuzyn Adolf już tam na mnie czekał i zabrał mnie do mieszkania swojej siostry, mojej kuzynki, pani Thorner, która w tamtym czasie była z mężem na targach w Lipsku.

Rodzice, którzy rozumieli, jak bolesne było dla mnie porzucenie książek, życzyli mi dobrej zabawy w Berlinie podczas wakacji – właśnie zbliżał się Sukot [30]O święcie Sukot można przeczytać tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=16345. – oraz kazali wracać, gdyby mi się tam nie spodobało. Ale była to tylko pusta fraza i tak ją potraktowałem. Zaraz następnego dnia, na prośbę Adolfa, przedstawiłem się jego szefowi, panu Jacobowi Israelowi, właścicielowi domu towarowego „N. Israel”, i zostałem wkrótce zatrudniony, z miesięczną pensją w wysokości 30 marek.

Do tego momentu moje życie rozwijało się raczej równym tempem i – choć nie mogłem się skarżyć na nadmiar dobrobytu czy rozrywek – żadnych wielkich nieszczęść również nie doświadczyłem. A teraz przydarzyły mi się dwa nieszczęścia naraz, nieszczęścia, których skalę rozpoznałem dopiero z upływem czasu. Pierwsze polegało na to, że nie wolno mi było samodzielnie podjąć decyzji o przyszłej karierze, w oparciu o własne zdanie, a zamiast tego, zmuszony okolicznościami, musiałem dołączyć do klasy kupieckiej. Zupełnie mnie ta branża nie interesowała, nie miałem do tego talentu.

Ale to się ma nijak do katastrofy o dziesięć razy większej, w efekcie której wylądowałem w domu „N. Israel”. Tego, co tam przeszedłem podczas moich trzyletnich praktyk i późniejszej pracy do 1 maja 1888 roku, po prostu nie da się opisać. Zacznijmy od tego, że niechętnie poszedłem do pracy, wykonywałem ją tylko dlatego, że to był mój obowiązek, a nie dlatego, że mnie do niej ciągnęło. To miejsce było dla mnie zawsze więzieniem, klatką. Od samego początku nie miałem dość sił na tyle obowiązków, dawałem radę tylko dzięki najwyższemu wysiłkowi woli. Na początku wracałem wieczorami do domu tak zmęczony, że – senny i utrudzony – rzucałem się na łóżko bez jedzenia, i całymi godzinami tak leżałem, w ubraniu, aż przyszła gospodyni i kazała mi się rozebrać i położyć spać jak trzeba.


20

Z trudem przychodziło mi wieczne stanie na nogach, zwłaszcza że byłem przyzwyczajony do siedzenia w szkole i już pierwszego dnia w sklepie miałem skurcze w stopach. Na dodatek jedzenie było kompletnie niezadowalające pod względem jakość i ilości, a moje ciało, osłabione czteroletnią abstynencją od produktów mlecznych, musiało teraz ciężko pracować. Często kładłem się spać głodny i wstawałem głodny, głodny też szedłem do pracy. Nadal byłem w wieku, gdy rosłem, tak więc osłabienie mojej konstytucji musiało być podwójnie szkodliwe. Pocieszałem się myślą, że te trzy lata praktyk to nie wieczność, i że później sprawy ulegną poprawie. Trzymałem się też nadziei, że w końcu będę mógł zrealizować swoje największe marzenie i wrócić do książek. Ta myśl głęboko się we mnie zakorzeniła, nie opuszczała mnie dzień i noc; nic innego mnie nie interesowało. Pracowałem sumiennie w każdej wolnej chwili, bo zamierzałem wkrótce wrócić do szkoły.

W ten sposób minęły cztery miesiące; moja sytuacja była prawie nie do zniesienia, nie mogłem już wytrzymać tego niewolniczego przywiązania do sklepowego kontuaru, więc w lutym napisałem do domu, że chciałbym wrócić do szkoły. W odpowiedzi na moją błagalną prośbę o zgodę na samodzielny wybór zawodu, 5 marca 1883 roku otrzymałem list od rodziców, w którym pisali, że dostali skargę z kierownictwa firmy, że nie wywiązuję się ze swoich obowiązków i że jeśli sytuacja nie ulegnie szybko poprawie, będą zmuszeni mnie zwolnić. Mama narzekała, że ją bardzo rozczarowałem, że się przeze mnie martwi, że się tego nie spodziewała po swoim pierworodnym, który powinien stanowić wzór do naśladowania dla młodszego rodzeństwa. W efekcie porzuciłem ideę uwolnienia się z kajdan, którymi byłem nierozerwalnie przykuty do „Israela”, i zmusiłem się do zaakceptowania tego, co nieuniknione. Później się dowiedziałem, że cała ta historia ze skargą od kierownictwa to był fortel Mamy, wymyślony tylko po to, by mnie trochę nastraszyć, lecz ja w to uwierzyłem, zwłaszcza, że w tamtym okresie w kółko się sprzeczałem ze swoim  kierownikiem Conradem Brallem, a nie byłem świadomy, że nie wolno mu składać skarg, a tym bardziej zwalniać żadnych pracowników firmy.

Pracowałem teraz dwa razy ciężej niż wcześniej, ale czułem się też podwójnie nieszczęśliwy. W kółko płakałem nad moim okropnym położeniem, tygodniami, czasem miesiącami, nie rozmawiałem z kolegami, wymieniałem jedynie absolutnie niezbędne słowa. Mój niepokój rósł coraz bardziej, moja nerwowość z dnia na dzień przybierała na sile, aż pewnego dnia straciłem nad sobą kontrolę do tego stopnia, że nagle zalałem się łzami i przez dłuższy czas nie mogłem się uspokoić. Na pytania kolegów mówiłem, że otrzymałem złe wiadomości z domu. Każdy dzień w „N. Israel” był dla mnie piekielną torturą, a już zwłaszcza podczas praktyk. Marne jedzenie, które nie wystarczało do przeżycia, ale też nie pozwalało umrzeć, praca, która przerastała moje siły i której nie znosiłem – wszystko to podkopało moje siły.


21

Wyglądałem jak szkielet, wychudzony do kości, ale do domu zawsze pisałem, że mam się dobrze i niczego mi nie brak. Z jednej strony nie chciałem martwić rodziny, a z drugiej wiedziałem, że nawet gdybym napisał prawdę, nie mieli jak i prawdopodobnie by mi nie pomogli. Później zacząłem się obawiać, że – w świetle mojej rosnącej depresji i melancholii – być może postradam zmysły i oszaleję, bo jedyne, o czym myślałem, to utrata poczucia szczęścia. Myślę, że niewiele mnie wtedy dzieliło od progu zakładu psychiatrycznego.

Pamięć – kiedyś świetna – zaczęła mi szwankować. Kiedyś pomagałem w sklepie dwóm paniom i poszedłem na drugie piętro po jakiś towar, po czym zupełnie zapomniałem o klientkach i zająłem się czymś innym, aż one same zwróciły mi uwagę na moje zdumiewające roztargnienie. Tylko dzięki odsunięciu się na całe miesiące od wszelkiej aktywności umysłowej i zmuszenie się do myślenia o czymś innym, udało mi się nieco poprawić swoją pamięć, ale nadal pozostawia ona sporo do życzenia. Zaczęły mi się również przydarzać ataki odrętwienia, które przychodziły przede wszystkim we śnie; na początku budziłem się i z przerażeniem stwierdzałem, że nie mogę poruszać członkami. Teraz się już do tego przyzwyczaiłem i zdarza się, że w ciągu dziesięciu minut pięciokrotnie budzą mnie ataki odrętwienia, po czym zaraz z powrotem zasypiam. Najgorsze jest to, że słyszę i rozumiem wszystko, co się wokół mnie dzieje, gdy tak leżę jak sparaliżowany i nie jestem w stanie ruszyć nawet palcem. Do dziś te symptomy zupełnie nie znikły i być może jeszcze jakiś czas będę się musiał zmagać z tym upominkiem od „Israela”.

O tym, że moje zamiary w kwestii kontynuowania nauki były jasne, niech świadczy fakt, że w swojej młodzieńczej nieroztropności niemal wszystkie pieniądze wydawałem na loterię, bo nadal miałem nadzieję, że uda mi się zrealizować moje plany i byłem niepocieszony, gdy nic z tego nie wyszło. Prawdopodobnie z biegiem czasu pogodziłbym się ze swoim losem, gdybym tylko spotkał się z odrobiną wsparcia w sklepie, ale tam słyszałem tylko i wyłącznie przekleństwa i ubliżanie, bez względu na to, ile bym się nie przykładał. Szczególnie denerwował mnie mój bezpośredni przełożony, kierownik Brall, który nie przepuścił żadnej okazji, żeby mnie znieważyć lub obrzucić obelgami. Darzył mnie niechęcią i okazywał ją przy każdej nadarzającej się okazji. Niezliczoną ilość razy poszedł do szefa, żeby doprowadzić do mojego zwolnienia, ale nigdy mu się nie powiodło, bo szef był do mnie dobrze usposobiony. Tym sposobem 30 września 1885 roku ukończyłem praktyki i podpisałem kontrakt podsunięty mi przez pana Jacoba Israela. Zobowiązuję się w nim do wykonywania swoich obowiązków, wypełniania poleceń przełożonych, w tym tych wyznaczonych przez szefa, oraz zgadzam się na dwutygodniowy okres wypowiedzenia.

Moja sytuacja się nie poprawiła, choć otrzymywałem wyższą pensję; początkowo dostawałem 900 marek rocznie, ale musiałem pomagać mojemu bratu Hermannowi, który był wtedy na praktykach. W styczniu 1886 roku moja pensja wzrosła do 1050 marek, a potem każdego roku o kolejne 150 marek. Wkrótce po zakończeniu praktyk pojawiła się wolna posada w dziale wyrobów dzianinowych z powodu śmierci kierownika, pana Lindemanna. Dostałem tę posadę i miałem pracować pod specjalnym nadzorem Hugona Abrahama


22

Kierownik Brall może i mnie irytował, za to mój nowy szef znęcał się nade mną przy każdej okazji, poniżał mnie w towarzystwie kolegów, i traktował mnie gorzej niż służbę. Musiałem to wszystko znosić, by nie utracić pracy, ale sytuacja się pogarszała i do szefa wiecznie trafiały skargi od Abrahama, tak samo jak wcześniej od Bralla. 31 grudnia 1887 roku, gdy odbierałem swoją pensję, powiedziano mi, że będę musiał zacząć się lepiej dogadywać z przełożonymi. O niczym bardziej nie marzyłem, niż o zwolnieniu i wyrwaniu się z tego okropnego położenia. Szedłem do pracy z odrazą, a gdy wychodziłem ze sklepu, oddychałem z ulgą, jakby właśnie wypuszczono mnie z więzienia, gdzie spędziłem rok. Moje wybawienie było już niedaleko.

Z powodu tych wszystkich niedostatków byłem w koszmarnym stanie fizycznym, i poprzedniej zimy nabawiłem się kaszlu, który na początku zignorowałem, ale który się z dnia na dzień pogarszał przez cały ten kurz w sklepie oraz przez ciężką pracę fizyczną. W marcu 1888 roku byłem już bardzo osłabiony i dlatego postanowiłem pojechać na wielkanocne wakacje do domu, żeby odzyskać siły. Gdy jednak 26 marca 1888 roku o siódmej wieczorem, na dzień przed rozpoczęciem wakacji wielkanocnych, poprosiłem szefa o dwa dni wolnego, odmówił mi, mimo że próbowałem mu wytłumaczyć, że źle się czuję i nie jest to podróż dla przyjemności. Odparł, że jeśli jestem za słaby, to powinienem sobie poszukać innej pracy. A ja właśnie to chciałem usłyszeć; natychmiast odwróciłem się na pięcie, biorąc jego uwagę za zwolnienie z pracy. Gdy dotarło do niego, że jestem obojętny na jego wybuch, rozjuszył się i dał mi oficjalne wypowiedzenie, ku mojej wielkiej radości. Byłem szczęśliwy i zadowolony, że w końcu się uwolniłem. Moje jarzmo zostało złamane, mogłem znowu oddychać, mój pobyt w więzieniu dobiegł końca.

Tymczasem zdrowie pogorszyło mi się do tego stopnia, że musiałem wybrać się do lekarza, który podczas pierwszej wizyty powiedział mi, że nigdy w życiu nie widział tak zabiedzonego osobnika i że gdybym odłożył wizytę o kolejne dwa tygodnie, zapadłbym na suchoty. Na ten moment i prawe, i lewe płuco były już zajęte. Pod żadnym pozorem nie wolno mi było wracać do pracy, zamiast tego miałem spędzić trochę czasu na wsi. 10 kwietnia stawiłem się po raz ostatni w sklepie Israela, a gdy w południe udałem się na obiad, już z niego nie wróciłem. 1 maja 1888 roku ostatecznie opuściłem swoją posadę, a następnego dnia, zgodnie z sugestią doktora Hugona Loewenthala z Chausseestrasse 115 w Berlinie, pojechałem do rodziców do domu na rekonwalescencję.


23

Owszem, miałem za sobą ciężki okres w sklepie „N. Israel”, okres prawdziwego cierpienia; ale nigdy się nikomu nie skarżyłem, zawsze byłem szczęśliwy i pełen energii, odgrywałem rolę światowego człowieka z dobrą pracą, prowadzącego beztroskie życie. Mimo że spędziłem już tyle czasu w Berlinie – ponad pięć i pół roku – nie nawiązałem z nikim na tyle bliskich więzi, by założyć, że zainteresuje ich mój los. Podczas praktyk z nikim się nie zaprzyjaźniłem, bo wymogi portfela sprawiały, że trzymałem się z dala od zobowiązań towarzyskich, bo te zawsze wiązały się z jakimiś wydatkami, nawet jeśli niewielkimi. Z jednym wyjątkiem – na początku grudnia 1885 roku wybrałem się do pani prof. Sington, gdzie zyskałem krąg znajomych, bo poznałem tam przewodniczącego grupy literackiej „Schiller”, pana Waldecka Manassego, który wprowadził mnie do stowarzyszenia, a krótko potem, 16 stycznia 1886 roku, zostałem oficjalnym członkiem grupy. Wiele temu stowarzyszeniu zawdzięczam. Po pierwsze, zrozumiałem jak niepełna jest moja wiedza na temat literatury i ile brakuje mojemu wykształceniu w tej dziedzinie. Podejmowałem każdą sugestię z niesłabnącym zapałem, wkrótce poszerzyłem swoją wiedzę ogólną i mogłem uczestniczyć w dyskusjach, czym zdobyłem sobie pewną pozycję wśród kolegów.

Jednakże w marcu 1887 roku pomiędzy „Schillerianami” pojawiły się różnice zdań; mnie zależało na tym, by pozbyć się sytuacji, które nie powinny mieć miejsca w stowarzyszeniu i – gdy moim życzeniom nie stało się zadość – zrezygnowałem z członkostwa, mimo że planowałem wejść do zarządu w zbliżających się wyborach. Moja rezygnacja podyktowana była jednak przede wszystkim brakiem czasu, którego stowarzyszenie wymagało; czułem, że nie jestem w stanie wypełnić swoich obowiązków aktywnego członka w sposób, który byłby wedle mnie właściwy i odpowiedni.

W stowarzyszeniu poznałem wszystkich tych kolegów, którzy z czasem weszli w skład moich przyjaciół. Pierwszym z nich był Moses Abraham, zamieszkały na Strassburgerstrasse 25, na parterze, który przedstawił mnie swojej rodzinie, a także Max Manasse, zamieszkały na pierwszym piętrze przy Barnimstrasse 44, jak również Julius Meissner z Linienstrasse 10, z pierwszego piętra. Wszystkie te rodziny posiadają mnóstwo córek i czułem się u nich jak w domu. Ostatnio szczególnie często odwiedzałem Abrahamów, i prawie nie było dnia, żebym nie spędził wieczora w ich towarzystwie. To bardzo mili, gościnni ludzie; nie ma tam matki, ale jest pięć córek, z których cztery są w wieku odpowiednim do zamążpójścia: Bertha, Henriette, Martha, Ella i Grete, jak również dwóch synów: już wspomniany Moses oraz Eugen. Do państwa Manasse chodziłem zdecydowanie rzadziej, ale też całkiem często; są tam trzy córki w wieku odpowiednim do zamążpójścia: Hedwig, Clara i Martha, oraz dwóch synów, jeden z nich to Aachen, a drugi to mój kolega, Max. Jest to bardzo zamożny dom, ojciec nie żyje od wielu lat, a matka ma wszelkie zadatki na koszmarną teściową.


24

Uprzednio do Meissnerów też całkiem często zaglądałem, ale teraz zupełnie przestałem. Nie bez powodu. Ich syn Julius tak się do mnie przywiązał, że 16 marca 1887 roku przypieczętowaliśmy więzy naszej przyjaźni z zamiarem pozostania prawdziwymi, bliskimi i wiecznymi towarzyszami. Nasze charaktery nie były idealnie dobrane i pewnie to czy tamto się jednemu w drugim nie podobało, ale założyliśmy, że z biegiem czasu się dopasujemy. Julius ma jedną cechę, którą natychmiast zauważyłem, ale miałem nadzieję, że ją z czasem pokona. Była to jego skłonność do przesady. Zawsze, gdy coś opowiadał, robił z siebie bohatera, najwspanialsze rzeczy przydarzały się tylko jemu, w skrócie, miał o sobie tak dobre zdanie, że jego poglądy miały nieodparty urok, zwłaszcza w towarzystwie pań. Kiedyś przechwalał się przede mną, że panna Henriette Abraham darzy go szczególnym faworami i nawet przedkłada go nade mnie, choć ja wtedy próbowałem zyskać jej przychylność. Zadeklarował jednak, że ponieważ się ze mną przyjaźni i wie, że do niej wzdycham, to się wycofa, mimo że panna Henriette za nikim tak nie przepada, jak za nim.

Ja za to wiedziałem z pewnego źródła, mianowicie od niej samej, że ona nie lubi Juliusa, czemu naturalnie z emfazą zaprzeczył, gdy mu powiedziałem, że się pomylił i że rzeczona dama nigdy nie była nim w najmniejszym stopniu zainteresowana. W życiu nie poznałem takiego pyszałka, jak Julius Meissner. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby miał choć najmniejszy powód się pysznić, gdyby był przystojny, a zdecydowanie nie jest, gdyby miał świetne umiejętności techniczne, doskonale śpiewał, był wysportowany czy co tam jeszcze; ale nic z tych rzeczy, nie był nawet przesadnie inteligentny, nie na tyle, by móc powiedzieć, „Słuchaj, jestem mądrzejszy od moich kolegów.” Wręcz przeciwnie, jego wnikliwość często pozostawiała wiele do życzenia. Mimo to dogadywałem się z nim – wbrew tej jego całej fanfaronadzie, która była w przeważającej części stekiem kłamstw – bo dostrzegałem w nim prawego i życzliwego człowieka.

Pewnego dnia Meissner spotkał pana Moritza Cohna, krewnego pań Abraham, i podczas rozmowy zapytał go, dlaczego panie tak chłodno go traktują; wcale nie traktowały pana Cohna jak krewniaka, a – zdaniem Meissnera – powinny być przyjaźniejsze względem niego. W tym czasie Cohn zabiegał, z godną podziwu wytrwałością, o względy panny Marthy Abraham, choć bez powodzenia; ta śliczna amazonka nie chciała – a w każdym razie tak to wyglądało – mieć z nim nic wspólnego. Dlatego też uwagi Meissnera mocno monsieur Cohna dotknęły, a że nie jest specjalnie inteligentny, wmówił sobie, że panny Abraham okazały mu lekceważenie. Swoją opowieścią o własnej niedoli podzielił się z matką, dodając, że nawet jego znajomi, tj. J. Meissner, byli tym zasmuceni. Matka nie miała czelności skonfrontować się z pannami, jej kuzynkami, ale zamiast tego zwróciła się do swojej siostry, panny Basch, plotkary pierwszej wody, która – nie mając nic lepszego do roboty – zaniosła te gorące plotki prosto do pań Abraham.


25

Te były oburzone całą sprawą, i powiedziały mi, że Meissner jest przewrotny, że gada ludziom za plecami i że nie powinienem szczycić się przyjaźnią z nim. Cała ta sprawa była dla mnie bardzo bolesna, bo nie miałem pojęcia, co zaszło, i gdy teraz panie zapewniały mnie, że Meissner to kłamca, nie byłem w stanie go bronić, bo wiedziałem, że to prawda, mimo że nic na tym nie zyskał. Jedyne, co mi pozostało, to wstawić się za nim wyjaśniając, że to jego chełpienie się – które jednak czasem przeradzało się w kłamstwa –  było cechą wrodzoną, w związku z czym nie powinno się go zbyt surowo oceniać. Lecz gdy spotkałem się z nim następnego dnia rano i próbowałem go przekonać, by unikał domu Abrahamów, by tam nie chodził z powodów, których nie mogłem wyjawić, odmówił. Co więcej, gdy się upierałem przy swoim, rzucił brzydkie podejrzenie, że obawiam się go jako konkurenta do uwagi panny Henriette, i że to zapewne ja go oczerniłem, by w ten sposób pozbyć się rywala.

Zaraz następnego dnia tam poszedł i przysiągł na słowo honoru, że nigdy nie rozmawiał o pannach z Moritzem Cohnem. One mu naturalnie uwierzyły i odwołały to, co powiedziały mnie o Meissnerze. Meissner triumfował. Gdy usłyszałem, że Julius dał słowo honoru, że nie rozmawiał o pannach Abraham, próbowałem poznać naturę wykroczenia Meissnera względem pań. Z rzucanych przez nie aluzji – bo nie chciały powiedzieć nic więcej – dowiedziałem się, że w sprawę zamieszany był Moritz Cohn, dlatego się z nim skontaktowałem. Wkrótce wszystko już wiedziałem; jak podejrzewałem, powodowany fałszywą dumą Meissner nie wspomniał pannom Abraham o swojej kluczowej rozmowie z Cohnem oraz świadomie naraził swój honor na uszczerbek. Rano 15 listopada 1887 roku stanąłem przed nim i nalegałem, by wyjaśnił paniom Abraham jeszcze tego samego wieczora, że gdy dał słowo honoru, zapomniał o swojej rozmowie z Cohnem – którą mnie zrelacjonował później słowo w słowo. Jeśli tego nie zrobi, uznam go za osobę pozbawioną honoru. Odmówił, i w ten sposób rozeszliśmy się na zawsze.

Jeszcze tego samego dnia poszedł do Abrahamów i wytłumaczył się najlepiej, jak potrafił. Gdy ja się tam zjawiłem wieczorem, panie już wiedziały o naszej kłótni; o dziwo, nie wydawały się zbyt dużej wagi przywiązywać do całej sprawy, bo aż do czerwca tego roku Meissner nadal je odwiedzał. Łamałem sobie głowę nad tym, że honor można oceniać na tak różne sposoby, ale skoro Meissner był dumny z naszej przyjaźni, nie chciałem już dalej ciągnąć tej sprawy. Wkrótce potem usiłował się że mną pogodzić, ale nic z tego nie wyszło, podobnie jak przy ostatniej jego próbie 20 lutego tego roku. Moje warunki były bardzo proste, ale nawet na to nie chciał się zgodzić; zażądałem tylko, by odwołał swoje obraźliwe uwagi na temat pana Cohna, jeśli nie osobiście, to na piśmie, a ja w zamian załagodziłbym sprawy z pannami Abraham. Duma nie pozwoliła mu jednak przyznać się do błędu. I tak właśnie straciłem przyjaciela, jedynego przyjaciela. To mnie zasmuciło, bo mimo jego licznych słabości, daleko bardziej bym wolał, by ta cała głupia sprawa nigdy się nie wydarzyła.


26

Gdy się nad tym zastanowić, niewielka to strata; nie można tak naprawdę szanować osoby, która obrzuca przyjaciela tak nikczemnymi i ordynarnymi oszczerstwami. Po naszym rozstaniu Meissner utrzymywał jeszcze kontakty z moim bratem Albertem, z którym także się poróżnił, a teraz wybrał sobie mojego brata Hermanna na bliskiego przyjaciela. Próbuje wszystkiego. Nigdy z nikim się nie zbliżyłem tak, jak z Meissnerem; pozostali są dobrymi kolegami, ale nie prawdziwymi przyjaciółmi. Z Juliusem zawsze wiedziałem, że mogę na niego liczyć, że mi pomoże na miarę swoich możliwości; z innymi nigdy się tak nie czułem. W sklepie z nikim nie miałem bliższej relacji; kolegowałem się z wieloma, ale nigdy się nie spotykaliśmy towarzysko.

Jak już wspominałem, moja kwatera nie należała do najlepszych, ale czegóż mogłem się spodziewać za takie pieniądze. Początkowo, na pierwszych dwóch kwaterach, płaciłem 36 marek miesięcznie za wszystko, łącznie z obsługą. Potem płaciłem 40 marek, bez specjalnej poprawy. Czwarte miejsce kosztowało 48 marek i trafiłem z deszczu pod rynnę. U pani Jacobi, na Charlottenstrasse 77, na trzecim piętrze, kuchnia była jak dotąd najpodlejsza. Nigdy się nie najadałem, byłem tak wygłodniały, że którejś niedzieli po południu, gdy wszyscy wyszli, zostałem w domu i zrobiłem najazd na spiżarnię w poszukiwaniu resztek czerstwego chleba. Z drugiej strony wiele tej kobiecie zawdzięczam. Nauczyłem się tam, jak się zachowywać w lepszym towarzystwie oraz częściowo pozbyłem się swojej nieśmiałości.

Na następnych kwaterach, u Feldmannów, na Rosenthalerstrasse 10, na pierwszym piętrze, oraz na Auguststrasse 39, na pierwszym piętrze, jedzenie było nieco lepsze. Później, gdy stałem się młodym mężczyzną, moja sytuacja właściwie się pogorszyła, bo moi rodzicie byli bez grosza i trzeba im było pomagać, więc wysyłaliśmy im każdy grosz, który udało nam się zaoszczędzić z naszych marnych pensji. Tak więc przez blisko trzy lata moim braciom i mnie rzadko – czasem całymi miesiącami – zdarzało się jeść coś ciepłego na obiad; chleb, chleb i znowu chleb był naszym pożywieniem; a bywało, że cieszył mnie i chleb, choćby i suchy. Do tego dochodziła ciężka praca w sklepie; a najgorsze było ciągłe wspinanie się po schodach; czasem mi się zdawało, że chodzę na pierwsze, drugie, trzecie piętro po sto albo i więcej razy dziennie.

W sklepie sprzedawano wyroby przemysłowe, pościel, bieliznę, meble, tkaniny dywanowe i na zasłony itd. Dom towarowy składał się z trzech budynków przy Spandauerstrasse 27-29. Był trzypiętrowy, do tego dochodziły przestronne piwnice. To uznana placówka, jedna z najważniejszych w stolicy, zatrudniająca w sklepie około 250 osób, w tym około 40 pracownic, sprzedawczyń i kierowniczek. Oczywiście szef nie zawsze jest w stanie trzymać oko na tak dużą grupę ludzi, tak więc praktykanci, pozbawieni wskazówek, niewiele się uczą. Gdy opuszcza się dom „N. Israel” po kilku latach pracy, wie się nieco z każdej branży, ale nie ma się solidnych podstaw. Mnie zależało na nauczeniu się czegoś konkretnego, ale moja wiedza pozostała fragmentaryczna.


27

Nie będę się wdawał w dalsze opisy mojego usposobienia, osobowości i miasta rodzinnego. Można się tego dowiedzieć z mojej anonimowej korespondencji. Tak się składa, że podczas miesięcy spędzonych na rekonwalescencji, nie wiedząc, co z sobą począć, wpadłem na pomysł anonimowej wymiany listów z pewną kulturalną panią. Zamieściłem ogłoszenie w gazecie, na które dostałem dziewięć odpowiedzi; niektóre były niemądre, ale dokonałem szczęśliwego wyboru i teraz od dwóch miesięcy wymieniam listy z pewną osobą, bez najmniejszego pojęcia, kim moja anonimowa korespondentka jest. Mam nadzieję, że ta wymiana potrwa przez długi czas.

Od maja, w okresie, który spędziłem tu z moimi rodzicami, doszedłem do siebie i dobrze wypocząłem, i teraz jestem gotowy wrócić do pracy. Przyszłość maluje się ponuro; nie mam posady, ale w Berlinie powinno się znaleźć coś odpowiedniego. 26 sierpnia 1888 roku stąd wyjeżdżam, będę w Berlinie o północy, by rozpocząć nowy rozdział. Miejmy nadzieję, że Pani Fortuna się do mnie uśmiechnie i będzie mi sprzyjać bardziej, niż poprzednio; tak czy inaczej, podejdę do pracy z pogodną ufnością i będę dobrej myśli. Na zakończenie przygotuję porządny rodowód, a tym samym zakończę mój pamiętnik.

Trzemeszno, 20 sierpnia 1888 roku

Heymann Arzt

Fot. 8. Heymann Arzt z żoną Sophie. (Źródło: z archiwum prywatnego Ronalda Philippsborna)

Tłumaczenie Anna Błasiak


28

Opracowała Agnieszka Kostuch

Przypisy

Przypisy
1 Niemiecka nomenklatura nazw kondygnacji budynku jest identyczna z polską.
2 Obecnie ulica Świętego Jana 17.
3 Obecnie ulica Górna.
4 Więcej o obrzędzie obrzezania można przeczytać tu: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=19078.
5 Chodzi zapewne o Samuela Rothmanna, o którym pisaliśmy tu
6 Według zapisu w księdze ślubów Nathan Arzt urodził się w 1815 r.; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, Akta metrykalne żydowskiej gminy wyznaniowej w Trzemesznie, pow. Mogilno, 1832-1843, sygn. 7/113/0/-/1, dostęp online: https://www.szukajwarchiwach.gov.pl/en/jednostka/-/jednostka/21210959).
7 W 1833 r. władze pruskie wydały ustawę specjalną Vorläufige Verordnung wegen des Judenwesens im Großherzogthum Posen (Tymczasowe Zarządzenie w sprawie Żydów w Wielkim Księstwie Poznańskim), która wprowadziła podział na Żydów naturalizowanych i tolerowanych, dając tym samym żydowskiej elicie finansowej szansę na równouprawnienie. Ci, którzy nie uzyskali przynajmniej certyfikatu tolerancyjnego, byli wydalani z państwa pruskiego. Jednak sytuacja Żydów tolerowanych w sferze gospodarczej pogorszyła się. Więcej o niej i procedurze naturalizacyjnej można przeczytać w książce Sophii Kemlein Żydzi w Wielkim Księstwie Poznańskim 1815-1848, Poznań 2001, s. 165-185.
8 Nathan Arzt i Auguste Itzig pobrali się w 1840 r. w Trzemesznie; źródło: zob. przypis 5.
9 Najprawdopodobniej mieszkał w kamienicy przy obecnym Placu Kilińskiego 12. W l. 1849-1889 jej właścicielem był Aron Bernhard Berliner, krawiec; źródło: M. Obremski, Trzemeszno. Studium historyczno-konserwatorskie miasta, maszynopis, Toruń 1982, karta obiektu 12, bez numeracji stron.
10 Chodzi o kamienicę przy obecnym Placu Kilińskiego 9. W l. 1839-1876 należała do rodziny Paradiesów; źródło: M. Obremski, op. cit., karta obiektu 9.
11 Nathan Arzt jest podany jako właściciel domu przy obecnej ulicy 1 Maja 5 od roku 1867 do 1870; źródło: M. Obremski, op. cit., karta obiektu 241.
12 Prawdopodobnie chodzi o Salomona Riesa (zapisywany w dokumentach przez jedno „s”), żydowskiego nauczyciela, który urodził się w 1814 r. w Skokach (jego ojciec był nauczycielem) i mieszkał w Trzemesznie min. od roku 1844, kiedy zawarł ślub z Johanne Fink; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, Akta metrykalne żydowskiej gminy wyznaniowej w Trzemesznie pow. Mogilno, 1844-1847, sygn. 7/113/0/-/2, dostęp online: https://www.szukajwarchiwach.gov.pl/en/jednostka/-/jednostka/21210960).

Uczył tylko młodsze dzieci w szkole żydowskiej, gdyż nie miał uprawnień do wykonywania zawodu; źródło: F. K. Jonat, Geschichte des Deutschtums in Trzemeszno (Tremessen) und Umgebung , Poznań 1939, s. 70-72.

Zmarł w Trzemesznie w 1890 r.; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, sygn. 7/544/0/3.3/51, dostęp online: https://www.genealogiawarchiwach.pl/archiwum-front?locale=pl#query.type=ALL&query.facetQuery.date=1890&query.facetQuery.city=Trzemeszno&query.suggestion=false&query.thumbnails=false&query.facet=true&query.asc=false&query.sortMode=PUBLICATION&modal=293520232&personTree=false&goComments=false&searcher=big&query.query.
13 Więcej o kadiszu można przeczytać tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=18020.
14 Zachował się akt zgonu Marcusa Wreszinskiego; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, sygn. 7/544/0/3.3/6, dostęp online: https://www.genealogiawarchiwach.pl/archiwum-front?locale=pl#query.type=ALL&query.facetQuery.date=1875&query.facetQuery.city=Trzemeszno&query.suggestion=false&query.thumbnails=false&query.facet=true&query.asc=false&query.sortMode=PUBLICATION&modal=317425276&personTree=false&goComments=false&searcher=big&query.query.
15 Zachował się akt ślubu Johanny Arzt i Hirscha Davida; źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, sygn. 7/544/0/3.2/11, dostęp online: https://www.genealogiawarchiwach.pl/archiwum-front?locale=pl#query.type=ALL&query.facetQuery.date=1877&query.facetQuery.city=Trzemeszno&query.suggestion=false&query.thumbnails=false&query.facet=true&query.asc=false&query.sortMode=PUBLICATION&modal=314869291&personTree=false&goComments=false&searcher=big&query.query.
16 Prawdopodobnie chodzi o Heimanna Friedmanna, który mieszkał w Trzemesznie min. od roku 1844 i był gorzelnikiem. Pisaliśmy o nim tu
17 Meyer Hurwitz, podawany też jako Harwitz i Horwitz, był nauczycielem w szkole żydowskiej w Trzemesznie od 1858 r.; źródło: F. K. Jonat, op. cit.
18 Julius Freudenthal został zatrudniony w szkole żydowskiej w Trzemesznie w 1873 r.; źródło: F. K. Jonat, op. cit.
19 W 1863 r. gimnazjum w Trzemesznie zostało za karę za udział jego uczniów w powstaniu styczniowym zamknięte. W 1866 r. utworzono na jego miejscu trzyklasową Królewską Współwyznaniową Szkołę dla Chłopców. W 1873 r. utworzono pięcioklasowe progimnazjum. Dlatego Heimann uczęszczał do progimnazjum; źródło: Alma Mater Tremessnensis (1776-1996), red. J. Leśny, Cz. Łuczak, Poznań 1996, s. 93-95.
20 Więcej o święcie Jom Kipur tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=15693.
21 Hermann Liebermann urodził się w 1864 r. w Trzemesznie. Źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, Akta gminy żydowskiej w Trzemesznie 1843-1907, sygn. 51.

Był synem Salomona Liebermanna, kuśnierza, zmarłego w 1892 r. w Trzemesznie, którego macewa ocalała. Źródło: Archiwum Państwowe w Bydgoszczy Oddział w Inowrocławiu, sygn. 7/544/0/3.3/57, dostęp online: https://www.genealogiawarchiwach.pl/archiwum-front?locale=pl#query.type=ALL&query.facetQuery.date=1892&query.facetQuery.city=Trzemeszno&query.suggestion=false&query.thumbnails=false&query.facet=true&query.asc=false&query.sortMode=PUBLICATION&modal=292481136&personTree=false&goComments=false&searcher=big&query.query.
22 Isidor Fuchs urodził się w 1865 r. w Trzemesznie, zmarł w 1932 r. w Szczecinie. Był synem Samuela Fuchsa, mistrza krawieckiego, zmarłego w 1889 r. w Trzemesznie, którego macewa ocalała. Wspomniany brat to Jacob Fuchs. Po jego śmierci ożenił się z jego żoną Paulą zd. Loewenthal. Źródło: https://www.ancestry.co.uk/family-tree/person/tree/169684195/person/312216778130/facts.
23 Pauline Loewenthal zd. Stolzman poślubiła Roberta Loewenthala w 1866 r. w Trzemesznie. Pauline zmarła w 1902 r. w Trzemesznie, jej zgon zgłaszał Isidor. Fragment jej macewy ocalał.
24 Gustav Rothmann urodził się w 1866 r. w Trzemesznie. Został deportowany 29.11.1941 r. z Norymbergii w kierunku obozu w Rydze.
25 Elias Strelitz został zamordowany 4 lipca 1887 r. Było to morderstwo na tle rabunkowym. Źródło: https://www.ancestry.co.uk/mediaui-viewer/tree/169684195/person/312197697160/media/ea238057-8392-4eed-a221-ad94c24a5079?usePUBJs=true.
26 O obrzędzie bar micwa można przeczytać tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=15396.
27 Maftir to powtórzenie kilku wersów Pięcioksięgu, więcej tu: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=19893.
28 Mincha to codzienna modlitwa popołudniowa.
29 Tisza be-Aw to dzień żałoby i postu, przypadający dziewiątego aw (w kalendarzu
gregoriańskim lipiec-sierpień) w rocznicę zburzenia Pierwszej Świątyni Jerozolimskiej
przez babilońskiego króla. Więcej tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=16963.
30 O święcie Sukot można przeczytać tutaj: https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=16345.
Udostępnij nasz post

1 komentarze do “Pamiętnik Heymanna Arzta”

  1. Pingback: Pamiętnik Heymanna Arzta część 2 - Strona poświęcona historii Żydów z Trzemeszna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *