Przejdź do treści
Strona główna » Kolekcje » Kolekcje prywatne » Pamiętnik Heymanna Arzta część 2

Pamiętnik Heymanna Arzta część 2

Heymann Arzt urodził się w Trzemesznie w 1866 roku. Jako 16-latek, 27 września 1882 roku wyjechał do Berlina w poszukiwaniu pracy. Wrócił na krótką rekonwalescencje, dla podratowania zdrowia do rodzinnego domu. Przebywał w Trzemesznie od 2 maja do 26 sierpnia 1888 roku. Następnie wyjechał do Berlina dnia 26 sierpnia i przebywał tam do 30 września 1888 roku, a stamtąd przeniósł się do Nordhausen (za pracą) – od 30 września 1888 roku do 1 stycznia 1889 roku. I te pół roku 1888 do 1889 opisuje w przetłumaczonej tu części drugiej.

Część pierwszą pamiętnika znajdziecie tu

Oryginalny pamiętnik został przekazany do Muzeum Żydowskiego w Berlinie. Wnuk Heymanna Fritz Philippsborn przetłumaczył go z niemieckiego na angielski. Prezentowany niżej tekst jest tłumaczeniem angielskiej wersji pamiętnika, które wykonała Weronika Pietz.  Całość angielskiego tłumaczenia to 180 stron maszynopisu. Pamiętnik obejmuje również późniejszy okres życia Heymanna, po wyjeździe z Trzemeszna, który nastąpił z braku możliwości finansowania dalszej nauki Heymanna w gimnazjum w Gnieźnie i konieczności podjęcia przez niego pracy w Berlinie.

Wspomnienia i Pamiętnik

Heymanna Arzta

Urodzony w Trzemesznie, 5 stycznia 1866 r.
Zmarł w Berlinie, 13 marca 1931 r.

Berlin, 8 kwietnia 1889 r.

Dopiero dziś udało mi się uzupełnić wielką lukę, której pozwoliłem się pojawić w spisywaniu moich doświadczeń. Pół roku minęło od czasu, gdy odłożyłem pióro, a jednak mogę stwierdzić bez wyolbrzymiania, że te pół roku, które właśnie się skończyło, przyniosło mi nie mniej cierpień niż cały okres mojego poprzedniego życia. To wszystko wydaje się dla mnie być złym, paskudnym snem, poza tym, że kiedy mówi się o koszmarze, można przynajmniej cieszyć się tym, że stawiło się mu czoła i  został on bezpiecznie w przeszłości, podczas gdy ja wciąż jestem pośród walki i burzy. Dotychczas nie miałem wielu przyjemności. W rzeczywistości zawsze byłem czymś w rodzaju urodzonego nieudacznika, ale to, przez co przeszedłem w ostatnich kilku miesiącach, to naprawdę było za dużo.

Będę starał się podchodzić do wszystkiego tak obiektywnie, jak to tylko możliwe. Mówię „tak obiektywnie, jak to tylko możliwe”, ponieważ uważam, że nikt nie może być całkowicie obiektywny w opowiadaniu o swoich własnych doświadczeniach. Mimo to, chcę usunąć się z linii ognia, aby opisać ten okres tak, jakbym mówił o zupełnie obcej osobie. To jedyny sposób, w jaki pamiętnik może osiągnąć wartość, która mu się należy. W przeciwnym razie, jeśli ktoś weźmie pióro do ręki jako optymista lub pesymista, obraz jego życia nabiera niewłaściwego zabarwienia i traci swoją wartość. Nikt, kto podejmuje się pisania pamiętnika, nie powinien żywić żadnych złudzeń, takich jak przedstawianie rzeczy przez różowe okulary, ani nie malować wszystkiego w zbyt niepochlebnie. N ogół skłamanymi się ku temu pierwszemu, ponieważ z reguły ma się lepszą pamięć dla przeszłych radości i malowania wszystko w lepszym świetle; stąd ciągłe rozmowy o „starych dobrych czasach”. Tak więc moim hasłem przewodnim będzie: „Bądź szczery wobec siebie”.

Jak już wcześniej wspomniałem, wyjechałem z Trzemeszna 26 sierpnia 1888 roku, o drugiej po południu. Miesiące odpoczynku nie wzmocniły mnie tak bardzo, jak miałem nadzieję.  Jednak kaszel całkowicie ustąpił i czułem się całkiem dobrze. Moje policzki ledwie się wypełniły, ale jak wszyscy później zapewniali, miałem zdrową cerę. Co więcej, nie goliłem się podczas całego pobytu w Trzemesznie, ponieważ zbyt ceniłem swoją twarz, aby by powierzać ją opiece lokalnego fryzjera, a więc mój wygląd bardziej przypominał zwolnionego z więzienia przestępcę lub polskiego Żyda niż cywilizowanego człowieka; taki, z którego nawet ja nie mogłem być dumny. Dlatego też, kiedy przybyłem o 12 na Dworzec Alexandra w Berlinie, zostałem radośnie powitany przez Alberta, Hermanna, Mosesa Abrahama i Gustava Rothmanna i jednocześnie został poinformowany, że z tą brodą, szczególnie u Abrahama, nie zostanę wpuszczony dalej niż do kuchni, i żeby szybko usunąć ją nożyczkami u najbliższego dostępnego fryzjera.

Śmiejąc się i żartując przez całą drogę dotarliśmy do mieszkania na Strassburger Str. 4, czwarte piętro, u wdowy Knoll, i.., umówiwszy się na spotkanie u Abrahama następnego dnia, moi koledzy wyszli. Tego wieczoru ja i moim bracia nie spaliśmy do godziny trzeciej; musiałem zdać sprawę ze wszystkiego i wysłuchać ich sprawozdań, i zanim się zorientowaliśmy, zrobiło się już całkiem późno. To, co miałem im do powiedzenia, nie było zbyt radosne, warunki w domu rodzinnym były wręcz żałosne, ale mówiłem o tym już wcześniej i nie chcę tego tutaj powtarzać. Dzień, w którym nasz ojczym wszedł do naszego domu był dniem zagłady, a mama ma całkowitą rację, twierdząc, że znała tylko potrzebę i niedostatek, pracę i nieszczęście, od dnia swojego drugiego ślubu. Nie chcę całkowicie dyskredytować jego skłonności do pracy – lokalne warunki mogą zniechęcić nawet najbardziej energicznych – ale jedną rzecz mogę powiedzieć bez obawy o przesadę: on nigdy nie wykazywał wielkiego entuzjazmu do pracy; wolałby spać i jeść; przy czym to pierwsze zawsze było  najważniejsze. Dodając do tego fakt, że nie ma najmniejszej zdolności do prowadzenia biznesu w profesjonalny sposób, a ponadto ma tylko powierzchowną znajomość zawodu, który powinien opanować, t.z. krawiectwa. Dość! Denerwuję się za każdym razem, gdy myślę o tym człowieku; nigdy więcej nie spotkałam osoby tak pozbawionej energii, zniewieściałej i niechętnej do pracy.

Następnego dnia rano, 27 sierpnia, jak tylko Albert i Herman wyszli do pracy, wstałam, ubrałem się i porozmawiałem z właścicielką mieszkania o mojej stancji. Od nasza poprzednia gospodyni, pani Fahlisch wyjechała z mężem i dzieckiem do Szwecji (Sundswall), aby być ze swoimi krewnymi, moi bracia, podczas mojej nieobecności, przeprowadzili się z Diedenhofeuerstr. 4, parter, do naszego obecnego mieszkania; jednak z powodu pewnych drobnych niedogodności, zdążyli już złożyć wypowiedzenie, ufając, że to ja znajdę mieszkanie. Wyprostowałem jednak wszystko i uspokoiłem Panią Knoll, która nie przepadała za moimi braćmi – nie będę oceniać meritum tej sprawy –  ale uważam, że nie są oni najbardziej pożądanymi czy rozważnymi lokatorami.

Załatwiwszy tę sprawę, zabrałem się do fryzjera, aby ponownie stać się porządnie wyglądającym obywatelem. Moja broda, jeśli mogę się tak odnieść do krzewów otaczających moją twarz, padła pod naporem bezlitosnych nożyczek, a ja opuściłem barbera szczęśliwie i w wesołym nastroju. Przez długi czas nie czułem się tak radosny jak tego ranka, i kto wie, kiedy nadejdzie czas, żebym poczuł podobne szczęście; świat zdawał się uśmiechać do mnie, zapomniałem o wszystkich moich zwykłych troskach i czerpałem przyjemność z pięknego miasta Berlina. O tak, Berlin jest piękny, zwłaszcza gdy można gdy można po nim spacerować, z lekkim sercem, przez dobrze wymiecione ulice, podziwiając wszystkie widoki do woli, włócząc się po nich bez celu gdziekolwiek fantazja lub oko cię poprowadzi. Stolica wydaje się szczególnie wspaniała, gdy na bezchmurnym niebie góruje nad nią słońce; wtedy, przez kilka krótkich chwil, można cieszyć się swoim egzystencją i zapomnieć o wszystkich kłopotach, pracy i troskach. W tym dniu wszystko było tak czyste, ulice wydawały się przyodziać świąteczne szaty i kiedy wkrótce potem, na poczcie w Schwedter-Str. odebrałam list od mojej uroczej, anonimowej Evy, zawierający powitanie w pięknym Berlinie, moje szczęście i beztroska nie miały sobie równych.

Tuż po lunchu odwiedziłem Abrahama, gdzież indziej powinienem był pójść? Tam, w ciągu ostatnich dwóch spędziłem wiele przyjemnych, relaksujących i stymulujących godzin, i z czasem przywiązałem się do mieszkańców, jakby byli moimi najbliższymi krewnymi. Tak jak się spodziewałem, przyjęto mnie z przyjaźnią i życzliwością. Wkrótce siedziałem wśród dziewcząt, jak za dawnych czasów, a dziesięć minut później moja długa nieobecność została puszczona w niepamięć.  Następne godziny upłynęły na rozmowach i żartach. Na Święta Noworocznego, które odbyło się 6 września, byłem, pomimo moich protestów, gościem rodziny dwa wieczory z rzędu, a ponieważ nie miałem nic innego do roboty, spędziłem nie tylko wieczory, ale i wiele popołudni w ich towarzystwie, zapominając w tych przyjemnych godzinach o wszystkim, co zwykle zatruwało moją codzienność.

Tak się złożyło, że znalezienie pracy okazało się trudniejsze niż myślałem. Biegałem w kółko dzień po dniu, nie znajdując niczego odpowiedniego, a moja nadzieja na znalezienie posady do pierwszego października, spadła prawie do zera. Liczba i podaż pracowników, szczególnie tutaj w Berlinie, jest naprawdę ogromna, aż trudno to opisać, i jeśli ktoś nie był świadkiem tej pospiesznej pogoni za chlebem, nie możne sobie wyobrazić nędzy jaka panuje w tym mieście. Z pewnością nie wyolbrzymiam szacując, że na ogłoszenie w mojej dziedzinie, handlu tekstyliami, odpowiada co najmniej pięćdziesiąt osób; w rzeczywistości, pewnego dnia, kiedy poszedłem do hotelu przy Heiligengeist-Str., aby ubiegać się o pracę, która została ogłoszona w Vossische Zeitung przez handlowca ze Stuttgartu, jeśli mnie pamięć nie myli, zastałem już tak wielu młodych ludzi zgromadzonych przy wejściu do hotelu, że w pierwszej chwili pomyślałem, że mam do czynienia z zamieszkami. Dopiero całkowicie wypełniony korytarz i schody uświadomiły mi, że wszystkich tych ludzi przywiódł ich ten sam cel, co mnie. Wyszedłem natychmiast, nie tracąc ani chwili, ale kiedy wróciłem godzinę później, zastałem już opróżniony korytarz, chociaż schody wciąż były pełne. Zrezygnowałem więc z tej rozmowy.

Tak naprawdę, nie można winić pracodawców w tych okolicznościach, kiedy próbują w zatrudnić urzędnika za 60 marek miesięcznie lub nawet mniej i takiego, który jest gotów zgodzić się na wszystkie możliwe warunki. Mogą dostać, co tylko zechcą. Kiedy młody człowiek biega bez pracy od kilku tygodni i wykorzystał to, co wcześniej zaoszczędził lub otrzymał od rodziny, chętnie podejmie każdą pracę; będzie pracował chociażby za jedzenie, bo głód jest bolesny, bardzo bolesny. Czy pensja w wysokości 60 marek miesięcznie wystarczy na coś więcej niż tylko codzienne utrzymanie? Bez względu na to, jak oszczędnie ktoś żyje, kwota ta nie pozwala na żadne luksusy.

Rano 18 września, przeczytałem ogłoszenie w Vossische Zeitung, firmy Heilbrun & Tannenbaum, Post-Str., która szukała młodego człowieka do pracy poza miastem z dobrym wynagrodzeniem. Poszedłem tam, aby się przedstawić, a fakt, że pracowałem wcześniej dla Izraela, zrobił na panie Heilbrunu takie wrażenie, że natychmiast zamknął drzwi przed nosem wszystkich młodych ludzi, którzy złożyli podanie w tym samym czasie. Zatrzymał moją rekomendację, mówiąc mi, że natychmiast napisze do swojego brata w Nordhausen a/H. i wyśle mu ją. W tym czasie, powinienem przynieść mu moje zdjęcie i wrócić pojutrze po odpowiedź. Jednak pan Heilbrun wcale się nie śpieszył; musiałem odbyć podróż do niego wiele razy, zanim otrzymałem moją rekomendację i fotografię z powrotem, z uwagą, że powinienem tam napisać sam.

Nie byłem skłonny tego zrobić, zwłaszcza, że uznałem to ze to dla pana Heilburna  pretekst, by się mnie pozbyć. Jednakże, następnego dnia, 21 września, znudzony, napisałem do Nordhausen, nie mając żadnych złudzeń ani nadziei na otrzymanie pracy. 24 września otrzymałem wreszcie wiadomość, że pan Heilbrun byłby skłonny zatrudnić mnie na tych warunkach: 500 mark na rok, plus pokój i wyżywienie. Jeśli uznam je za korzystne, mógłbym rozpocząć pracę natychmiast i poinformować ich o tym telegraficznie. Nie miałem wielkiego wyboru. Czy powinienem był bezczynnie kręcić się po Berlinie z wątpliwymi szansami na znalezienie czegoś lepszego? Tutaj zaoferowano mi stanowisko na dobrych, choć nie najlepszych warunkach oraz z dobrymi perspektywami na przyszłość. Brat pana Heilbruna, partner w firmie Heilbrun & Tannenbaum, powiedział mi, że mieszkałbym z rodziną i będę traktowany jak jej członek. Co więcej, byłbym ich głównym sprzedawcą, zastępcą prezesa i generalnie pracowałbym tylko z najlepszymi klientami. Sam szef, w odpowiedzi na moje uwagi dotyczące zarobków, napisał, że otrzymam wcześniejsze podwyżki proporcjonalnie do moich wyników.

Tak więc stanowisko wyglądało bardzo atrakcyjnie, a co najważniejsze, uważałem, że dłuższy pobyt w górach Harz poprawiłby i wzmocnił moje zdrowie; czułem, że mój kaszel, który powoli zdawał się wracać, zniknąłby na zawsze pod wpływem leczniczego działania górskiego powietrza. Wciąż jednak wahałem się, czy podjąć ostateczną decyzję, i dopiero gdy stary pan Abraham, który poprosiłem o radę, powiedział mi, żebym przyjął pracę. Około południa tego dnia, poinformowałem telegraficznie pracodawcę, że z wdzięcznością się zgadzam. Tak więc zostałem zatrudniony przez Moritza Heilbruna, Nordhausen a/H., Rauten Str.14, ale moje nowe stanowisko miałem rozpocząć dopiero pod koniec miesiąca; miałem więc zamiar nacieszyć się ostatnimi momentami (hilt?).

W tym właśnie czasie, moja anonimowa korespondencja dobiegła nagłego końca. Pewnego dnia, otrzymałem wiadomość, że mója nieznana rozmówczyni zaręczyła się wcześniej niż się spodziewałem. Wygląda na to, że podczas podróży do łaźni w Oynhausen, pewien gentelman wszedł do jej przedziału pociągu kilka stacji za Berlinem. Początkowo był bardzo powściągliwy, ale w końcu włączył się do rozmowy i przedstawił się jako rządowy mistrz murarski, który był w drodze do Hanoweru, aby zabrać swoją chorą matkę do tego samego sanatorium. Tam oczywiście budowniczy i Ewa często się spotykali, a osiem dni później ogłosili swoje zaręczyny! Napisała mi, że pokazała naszą korespondencję swojemu narzeczonemu i że pozwolił jej przyjąć ode mnie ostatni list pożegnalny; dziękowała mi za przyjemne godziny rozrywki, jakie miała z mojej korespondencji, mając nadzieję, że wkrótce znajdę zastępstwo. Było mi naprawdę przykro z powodu tego nagłego zakończenia mojej romantycznej korespondencji; jej kontynuacja znaczyłaby dla mnie wiele, ale… nie było to możliwe! Odpowiedziałem jej po raz ostatni, prosząc o przesłanie obiecanego zdjęcia, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Ta wymiana pozostaje jednym z moich ulubionych wspomnień z młodości; było to bardzo czasochłonne, lecz również przyjemne i pobudzające.

Dzień mojego wyjazdu był powoli się zbliżał. Wykorzystałem większość pozostałego mi czasu na pożegnalne wizyty, z których żadna nie sprawiła mi większego bólu. Podczas mojego pobytu w Berlinie udało mi się co prawda dość często udzielać towarzysko, ale niestety nie posiadam przysposobienia pozwalającego na trwałe przywiązanie. Zawsze, gdy odwiedzam ludzi, jestem dość popularny, ale nie wydaje mi się, aby ktoś tęsknił za moim towarzystwem, gdy jestem nieobecny dłuższy czas. Moi znajomi wydają się być zadowoleni, kiedy przychodzę z wizytą; w rzeczywistości wydaje mi się, że jest im przykro kiedy ich opuszczam, ale nie udało mi się zostawić na nikim trwałego wrażenia. Cóż, nigdy nie jest za późno.

29 września byłem gotowy do wyjazdu; wszystko, co trzeba było zrobić lub załatwić, zostało załatwione, więc mogłem tego wieczoru pożegnać się z moimi najwierniejszymi przyjaciółmi, z którymi miałem do czynienia, rodziną Abrahamów. Tym razem rozstanie z nimi nie było tak trudne, jak w maju, kiedy wyjechałem do domu na kilka miesięcy. Wówczas, pomimo wszelkich starań, odchodzenie wywołało łzy w moich oczach; byłem zły, że nie potrafiłem ich stłumić. Tym razem również musiałem się natrudzić, ale jednak było trochę łatwiej, zwłaszcza że musiałam się bardziej kontrolować w obecności panny Wagner, a także Moritza Cohn, Maxa Manasse i Gustava Rothmana.

Tuż przed wyjściem dziewczęta wręczyły mi czerwony dzbanek i pasującą do niego szklankę; miałem pić z nich moje piwo codziennie przy obiedzie i kolacji, z myślą o nich. Odchodzenie od tych ludzi, których lubię, jak gdyby byli moją rodziną, było szczególnie ciepłe i zostałem obsypany najserdeczniejszymi życzeniami. Następnego ranka, 30 września, o godzinie 9:10, wyjechałem ze stacji Anhalter, eskortowany przez Alberta i Mosesa Abrahama. Bóg wie, że tym razem nie opuszczałem Berlina z radością, lecz z czystej konieczności. Pod ponurym niebem opuściłem stolicę, z mrokiem w sercu, i w ponurą przyszłość. Stawiłem jej czoła z dużymi oczekiwaniami i wzmocnioną siłą woli, i nawet jeśli nie wszystko potoczyło się wedle mojej myśli, to pociesza mnie fakt iż to co się stało, musiało się stać i nie stało się z mojej winy.

Wciśnięty do przedziału 4 klasy, rozpoczęłam swoją podróż. W sąsiednim wagonie, w 3 klasie, siedziała panna Wagner, była guwernantka córek Abrahamów z czasów, gdy jeszcze mieszkali w (AltCarbe), kobieta o niezwykłym wykształceniu, którą bardzo szanowałem za jej znaczną erudycję. Spędziliśmy razem część drogi, ponieważ po przejechaniu dwóch lub trzech przystanków konduktor dał mi pozwolenie na podróżowanie w jej wagonie. Rozmawialiśmy o tym i owym, a czas płynął szybko i dopiero około 12 rozstaliśmy się; jeśli dobrze pamiętam, wyszła z pociągu w Wittenberdze i tam przesiadła się do Dessau, aby odwiedzić swoją matkę. Reszta podróży minęła spokojnie i bez większych problemów. Byłem oczarowany krajobrazem od Halle; nigdy nie widziałem nic tak pięknego i rozkoszowałem się pięknem wsi. Nigdy więcej nie widziałam czegoś choćby w przybliżeniu tak pięknego – Thuringia to perła stworzenia i nikt, kto ma takie możliwości, nie powinien odmówić sobie podziwiania tego wspaniałego kawałka natury.

O 16:48 dotarłem do Nordhausen. Myślałem, że ktoś mnie tam przyjmie i  na wszelki wypadek pojechałem 3. klasą z Sangerhausen, ale to założenie okazało się bezpodstawne, gdyż na miejscu nie zastałem żywej duszy, która by mnie oczekiwała. Tak więc, po złożeniu kufra w luku bagażowym, mogłem wyruszyć do miasta, mojej przyszłej sfery działalności. Po raz kolejny, gdy stawiałem pierwsze kroki na nieznanym terenie, niebo było ponure; trochę padało i musiałem użyć mojej parasolki. A ja tak uwielbiam czyste, błękitne niebo!

Jednak pierwsze wrażenie, jakie odniosłem z miasteczka „Schnapsbrenner” było całkiem dobre. Pierwszą ulicą, którą przemierzyłem była Bahnhofstrasse, której duża ilość nowych domów w nowoczesnym stylu nadawała wielkomiejskiego charakter. Koniec ulicy, jednakże, przystopował mój entuzjazm. Tam zaczynało się prawdziwe Nordhausen: stare, obdrapane budynki, kiepskie nawierzchnie, a w dodatku fatalna pogoda.

 

Miałem już zawrócić, kiedy zobaczyłem znak „M. G. Heilbrun”. Zdziwiłem się. W swoim liście, mój szef nazywał się po prostu Moritzem Heilbrunem i nie podał dokładnego adresu. Założyłem, że było to miejscu, do którego miałem dotrzeć, tym bardziej, że w małym oknie wystawione widniały tekstylia. Przez chwilę zastanawiam się, czy powinienem wejść do tej dziury… jeszcze nie, postanowiłem przejść się trochę dalej. Po dotarciu do rogu ul. Bahnhofstr. myślę sobie: dlaczego nie zapytam, gdzie mieszka ten „Moritz” Heilbrun; to nie może zaszkodzić. Na rogu, przed sklepem spożywczym stał młody człowiek i zaszczyciłem go swoją prośbą. Nie wiem, czy ten osobnik był naprawdę tak głupi, czy tylko udawał; na początku zdawał się nie wiedzieć, o co chodzi, i dopiero gdy dwa razy zadałem mu to samo pytanie odpowiedział: „Cóż, jest tak wiele Heilbrunów w tym mieście”. Zamierzałem spróbować szczęścia gdzie indziej, ponieważ uważałem, że nie jest całkiem zdrowego umysłu, kiedy – prawdopodobnie domyśliwszy się  co mi chodziło po głowie – otrząsnął się i z ochotą zaoferował zajrzenie do informatora.  Informator w Nordhausen! Ta wiadomość sprawiła, że odzyskałem trochę szacunku do tego miasta, po tym jak wystawiłem mu tak nieprzychylną oceną. Później okazało się, że była ona całkowicie bezpodstawna.

Po chwili czekania przed sklepem, mój bohater pojawił się z czerwoną broszurą. Gdybym zaczekał, aż sam znajdzie adres, prawdopodobnie stał bym tam do teraz. Tak więc, uprzejmie przejąwszy inicjatywę, sam znalazłem to czego szukałem: mój Moritz Heilbrun mieszkał przy Rauten-Str. 14, a więc nie był to ten przykry zakład, który początkowo uważałem za moje przyszłe więzienie. Dotarcie na Rauten-Str. okazało się łatwiejsze do powiedzenia niż zrobienia. Nordhausen, jak wiadomo, położone jest na wzgórzu, a równa ulica jest tam samo rzadka jak pagórkowata w Berlinie. Albo idzie się pod górę, albo stromo w dół, a ponieważ ludzie nie zawsze mogą sobie z tym poradzić, w wielu miejscach znajdują się drewniane schody dla pieszych, które często mają aż dziewięćdziesiąt stopni. Jeśli ktoś jest spragniony górskiego powietrza bez konieczności długiej wędrówki w głąb lasu, wystarczy wystarczy, że dwa lub trzy razy dziennie przejdzie się po tych schodach.

Rauten-Str. okazała się być właśnie taką stromą ulicą, która, oprócz wszystkich nędznych atrybutów, jakie może mieć ulica, charakteryzowała się również okropnym brukiem. W porównaniu z nią nawet tutejszy nowy rynek jest wyłożony parkietem. Owszem, od połowy drogi, na górę prowadzą schody, o czym nie wiedziałem, gdy zaczynałem swoją wspinaczkę. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak można tyle, i to tak ważnych, biznesów ulokować na takiej ulicy, a moje zdumienie było jeszcze większe, gdy dowiedziałem się, że to najruchliwsza ulica Nordhausen.

 

Dopiero po wspięciu się przez dłuższy czas, na krótkim odcinku staje się w miarę szeroka, co jest punktem kulminacyjnym całej wycieczki. Duże sklepy z dużymi, dobrze wykończonymi witrynami, szczególnie po lewej stronie, przykuwają wzrok przechodniów i nie można im odmówić wielkomiejskiej atmosfery. Jedno z pierwszych okien po tej stronie należało do firmy Moritz Heilbrun. Najpierw zapoznałem się z dekoracjami okiennymi, które tego dnia pozostawiały wiele do życzenia, a następnie wszedłem do sklepu. Duży, przestronny zakład, który w tej chwili nie był jeszcze szczególnie zaludniony, zdobył moją niepodzielną uwagę. Wzdłuż prawej strony siedziało kilka pań, które oglądały materiały na suknie, a w ich towarzystwie siedział starszy pan, który natychmiast przywitał mnie z największą życzliwością: okazało się, że to mój nowy pracodawca, pan Moritz Heilbrun, we własnej osobie. Mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, z lekkim podbrzuszem i dość przyjaznym obliczem; głowa, tzn. jej czubek, zdawała się wchodziła w fazę pełni księżyca – duża łysina była już bardzo widoczna.

Ponieważ był w tej chwili zajęty, wszedłem głębiej, gdzie spotkałem kobietę, którą uznałem za żonę właściciela i tak się do niej zwróciłem. Wyniosła, brzydka wiedźma, która przyjęła moje przywitanie z filozoficznym, godnym podziwu spokojem. Wygląda atak obojętnie, jakby ktoś zaproponował jej szklankę wody. Teraz mój pracodawca zawołał praktykanta, żeby pokazał mi mój pokój, w którym mogłam zostawić swoje rzeczy. Poprowadził mnie bocznymi drzwiami przez podwórko do budynku na tyłach, gdzie mieszkał personel. Strome schody w fatalnym stanie – którą nazwał bym prędzej kurzą grzędą – prowadziły na drugie piętro, parter zajmowały stajnie i tzw. pralnia. Biorąc pod uwagę wejście do mojego przyszłego mieszkania, nie było sensu fantazjować o czekającym na mnie eleganckim salonie. Miałem jednak nadzieję, że przynajmniej zostanę uraczony małym, przyzwoicie, choć prosto, umeblowanym pokojem, który będę mógł później przyjemnie udekorować.

Jednak to, co spotkało moje oczy, nie nadaje się do opisania, a ja wciąż jestem zaskoczony, że nie zawróciłem w tamtym momencie, aby poprosić Heilbruna o zwolnienie z pracy. Mogłem to w końcu zrobić, ale gdzież mógłbym się zwrócić? Nie miałem pieniędzy, a wstydziłbym się powrócić do Berlina tego samego dnia bez grosza przy duszy. Wyjechałem przecież do Nordhausen z tak wielkimi nadziejami i oczekiwaniami, które wyrażałem na każdym kroku, a teraz mam wszystko porzucić, nawet nie zaczynając pracy? Moja duma nie pozwoliła na to, więc zacisnąłem zęby i pomaszerowałem do walki.

 

Po dotarciu na drugie piętro, najpierw zastałem izbę z małym oknem, mniej więcej na wysokości oczu, zawierająca łóżko, które, jak poinformował mnie praktykant, który przedstawił się jako pan Krempler, należało do chłopca na posyłki. Dwa stopnie prowadziły do paskudnych drzwi, przez które można było wejść do mojego kwatery, która miała stać się moim domem na najbliższą przyszłość. W pierwszej chwili pomyślałem, że czeladnik postradał zmysły, gdy przedstawił pokój, który moim oczom ukazał się jako moje przyszłe miejsce zamieszkania. Nie rozumiałem jak pokój, który wyglądał, jakby dopiero co został odwiedzony przez wandali, miał służyć za miejsce zamieszkania cywilizowanego człowieka, który miał zajmować w tym domu tak podrzędną pozycję! Na prawo od wejścia do pokoju z uszkodzonymi oknami, którym brakowała kilku szyb, leżała sterta zaprawy, a także cegieł, bloków itp., które prawdopodobnie kiedyś zagrzewały miejsce na ścianie, gdzie teraz znajdowała się wielka dziura. Otwór ten został wybity ze ściany, tak jakby włamywacze lub podobna szajka użyła tego niezwykłego środka, aby dostać się do środka. W odpowiedzi na moją ciekawość dotyczącą otworu, powiedziano mi, że miejsce to było okupowane przez piec, który został usunięty w ciągu lata. Wątpliwości i pytania dotyczące możliwości wymiany aparatu grzewczego w tym samym miejscu uniemożliwiły naprawę i odnowienie ściany.

Wzdłuż następnej ściany stał chropowaty stół, ozdobiony wyjątkowo brudnym obrusem. Naprzeciwko wejścia stała stara komoda z zepsutymi zamkami, której trzy szuflady służyły młodym ludziom do przechowywania różnych drobiazgów. Nad tym meblem wisiał całkiem przyzwoity regał, który miał tylko jedną wadę – wisiał krzywo i łażało na nim wszystko oprócz książek. Na lewo od wejścia stała tak zwana szafa, czyli starożytna, przedpotopowa skrzynia z kilkoma gwoździami do wieszania ubrań w środku. Szafa ta została zapewne przekazana dziadkowi, a może pradziadkowi, kto wie? – jako pamiątka po swoich przodkach. Z dodatkiem kilku schorowanych krzeseł, które lepiej służyłyby do ogrzewania tego pozbawionego pieca pokoju, przedstawiłem kompletny opis umeblowania. Nawet najbystrzejsze oko nie mogło odkryć niczego innego.

Ściany były rozpaczliwie gołe, ale z drugiej strony większą uwagę przykuwały poszarpane zasłony, które w pełni oferowały spojrzenia na ścianę. Sufit był brudnoszary, bo trudno nazwać go białym, z wystającymi drewnianymi belkami, które w połączeniu z umeblowaniem nadawały pomieszczeniu prawdziwie ohydny wygląd. Z tego pomieszczenia drzwi prowadziły do małej izby z jednym oknem i ścianami o przerażającym niebieskim kolorze; była to sypialnia. Pokój był całkowicie wypełniony trzema łóżkami i umywalką, nic więcej by się nie zmieściło; o tak, jedna ściana była zajęta przez rower należący do drugiego młodego człowieka. Nic więcej.

Odłożyłem płaszcz i ze słowami: „Wejdźmy teraz w świat biznesu”, zeszliśmy z powrotem do sklepu. Składał się on z dużego, prostego pomieszczenia ułożonego na cztery części; pierwsza, do której dostęp był od ulicy, była największa, połączona z mniejszą, do której dochodziło się po dwóch stopniach, a która służyła do przechowywania cięższych tkanin i rzeczy pozasezonowych, nie potrzebnych od razu. Za nim szła tzw. odzież damska, która z reguły znajdowała się pod nadzorem kierowniczki, ale obecnie była osierocona, wreszcie kilka kolejnych stopni prowadziło do biura, które można było zamknąć na klucz i z którego, ze względu na wysokie położenie, można było nadzorować wszystkie ustawione w rzędzie obiekty. Firma specjalizowała się w wyrobach miękkich, materiałach sukiennych, tkaninach wełnianych, utrzymywała też niezły zapas gotowej odzieży damskiej, przeważnie o średniej cenie; ich klientela wywodziła się głównie z okolicznej ludności. Interes był dość dobry i wartki, ponieważ Heilbrun miał reputację uczciwego przedsiębiorcy, a jego zakład istniał od wielu lat. Dzienne przychody wynosiły średnio około 150 marek.

Byłem w sklepie od kilku minut, podano mi kawę, którą zgodnie z miejscowym zwyczajem postawiono na rogu lady wystawowej w dolnym pomieszczeniu, czyli na głównym piętrze sprzedaży. Nie znając tutejszych zwyczajów, pomyślałem, że kawę powinno się pić tylko na siedząco, a ponieważ krępowałem się usiąść we właściwym sklepie, zaniosłem tacę z kawą do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie zamierzałem w spokoju sączyć moją mokkę. Kiedy teraz również zająłem krzesło, pan Heilbrun zasugerował, żebym wypił kawę w biurze; najwyraźniej ludzie byli dość rozbawieni tym, jak się rozgościłem. Po skończonej pracy wróciłem do pokoju frontowego, ale zamiast – jak zapewne spodziewał się mój szef – uprzątnąć lady z nagromadzonych towarów, najpierw poprosiłem go o pozwolenie na napisanie kilku pocztówek. Z początku zachowywał się bardzo zdziwiony, jakby nie do końca rozumiał, i zapytał, czy nie mógłbym zająć się tym wieczorem, ale potem chyba wyczuł niestosowność odmowy mojej pierwszej prośby i powiedział mi bardzo przyjemnie, że mogę pisać w biurze, a jeśli chcę, żeby moja korespondencja wyjechała tego samego dnia, to powinienem się pospieszyć i sam zanieść ją do pociągu.

Powiadomiłem więc krótko rodziców, Alberta i Hermanna, oraz Abra- hamów o moim bezpiecznym przybyciu, zaniosłem kartki na stację, po czym natychmiast udałem się do pracy. Krótko po siódmej przyniesiono kolację, którą zawsze jedzono tak jak obiad – w biurze, a o ósmej zamknięto sklep. Ponieważ nie wiedziałem co ze sobą zrobić w tych kwaterach na piętrze, dołączyłem do moich dwóch kolegów i przespacerowałem się z nimi do pobliskiej tawerny. Pochłonął nas okropnie zadymiony lokal, w porównaniu z którym najzwyklejsza berlińska knajpa mogłaby być nazwana elegancką. Gęste opary wypełniały nisko zawieszone pomieszczenie, w którym znajdowali się pucujący się panowie, i które niemal zaparło mi dech w piersiach.

10stron___________________________________________________________________________

 

Dopiero po dłuższym siedzeniu moje oczy i płuca przyzwyczaiły się do otoczenia i okazało się, że jest to ulubiona knajpa moich kolegów!!! Byli zaskoczeni moją otwartą niechęcią do tej gospody i stwierdzili, że Berlin mnie rozpuścił, i że z czasem się przyzwyczaję. Ponieważ niektórzy z ich znajomych byli już obecni, zagraliśmy w karty, w dobrze znanego „Schafskopfa”, przy bardzo dobrej szklance piwa. O dziesiątej, po wizycie w podobnym pubie, gdzie chłopcy grali w bilard, wróciliśmy do naszych kwater. Jedyną dobrą rzeczą, jaka wynikła z tego wieczoru, było to, że nie musiałem spędzić go sam; w przeciwnym razie zwariowałbym w swoim pokoju.

Następnego dnia starałem się jak najszybciej zapoznać z inwentarzem i procedurami pracy, co okazało się dla mnie dość trudne. Tak się składa, że całym inwentarzem zajmowało się przez całe lato tylko dwóch młodych ludzi, podczas gdy potrzeba by było ich co najmniej pięciu; mniejsza jednak o sprzedaż, z którą bez trudu poradziłyby sobie dwie osoby, ale już nie o właściwe utrzymanie dość dużego inwentarza. Pan Heilbrun chciał zaoszczędzić pieniądze i nie zatrudnił dodatkowej pomocy, a co za tym idzie, inwentarz był niesamowicie niechlujny. Ponieważ ci dwaj byli wystarczająco zajęci sprzedażą, nie martwili się zbytnio o wygląd inwentarza, po prostu wszystko wracało na półkę, nie zważając na to, jak i gdzie. Na większości produktów naklejki z cenami uważano za zbędne, a wiele przedmiotów wyprzedawano, nie zastępując ich świeżym towarem. W tych warunkach naprawdę miałem problemy z orientacją, zwłaszcza że od początku oczekiwano, że będę prowadził ostrą sprzedaż. Nie wiedziałem, gdzie znaleźć wiele przedmiotów, ani nie znałem ich cen, więc musiałem ciągle zadawać pytania, co było dla mnie bardzo nieprzyjemne, a w tych okolicznościach moja wydajność pozostawiała oczywiście wiele do życzenia. Do tego dochodzi fakt, że oczekiwano ode mnie niezwykłych wyczynów: młody człowiek z Berlina, który w dodatku spędził sześć lat w N. Israel, miał dokonać, zdaniem Moritza Heilbruna, czynów dotąd niespotykanych.

Najgorsze jednak było to, że nie udało mi się wypracować odpowiedniej rutyny w kontaktach z klientami. Były to głównie wiejskie kobiety i żony farmerów, których język ledwo rozumiałam i musiałam przez większość czasu zgadywać co mają na myśli; lepszy typ publiczności nigdy, albo prawie nigdy, nie zapuszczał się do sklepu, mimo że oferował on szeroki  wybór. Sklep miał po prostu reputację sklepu dla wiejskiego ludu, a jeśli raz na jakiś czas jakaś bardziej kulturalna dama pobłądziła do środka, to została odrzucona przez legendarną nieuprzejmość właściciela. Ten człowiek po prostu nie wiedział, jak radzić sobie z lepszym typem klienteli; nabył, jednakże, niemalże godną podziwu zręczność w warczeniu na kobiety z farmy. Do czasu mojego przybycia nie było tam nikogo, kto byłby w stanie poradzić sobie z lepszą klientelą. Pan Eugen Koeckert, jedyny urzędnik, mały, nieatrakcyjny człowiek, który pracował tam już od pięciu lat i zakończył swoją praktykę w firmie, drżał, gdy tylko dobrze ubrana dama sprawiała wrażenie, że chce wejść do środka, mimo że był dość dobrym sprzedawcą i jeszcze lepszym dekoratorem wystawy okiennej. Nie rozumiał jednak, jak należy postępować z ludźmi lepszej klasy, a gdy do nich przychodził, był zbyt mało swobodny przy prezentowaniu towaru.

Był jeszcze praktykant, Feliks Krempler! O sprzedaży wiedział tyle, co ja o chodzeniu po linie; przez dwa lata praktyki w Heilbrun nauczył się tylko, jak chodzić głodnym, i to by było na tyle. Podczas całego mojego pobytu tam nigdy nie widziałem, żeby chłopak miał naprawdę pełny żołądek.

Ponieważ teraz zdawałem sobie sprawę, że w panujących warunkach nie poczynię większych postępów, a ponadto szef był ze mnie niezadowolony, ponieważ moje wyniki były, siłą rzeczy, poniżej normy, poczułem się zmuszony do wyprostowania sprawy, tzn. do dołożenia wszelkich starań, aby zakończyć tę starą, niechlujną działalność. Byłem przekonany, że jestem zdolny do znakomitych osiągnięć, ponieważ nigdy nie brakowało mi pracowitości i ciągłego wysiłku, więc ku irytacji i przerażeniu mojego pracodawcy wycofałem się na razie całkowicie ze sprzedaży i poświęciłem się wprowadzaniu porządku w magazynie. Nieustannie przyklejałem naklejki na towary, wyceniałem je i w ten sposób szybko i dokładnie zapoznawałem się z inwentarzem. Po upływie ledwie dwóch tygodni mogłem z czystym sumieniem stwierdzić, że byłem już całkowicie na bieżąco.

W międzyczasie panu Heilbrunowi skończyła się jednak cierpliwość. Oczekiwał ode mnie bardzo wiele i widział, a raczej czuł, że że zupełnie nie nadaję się do sprzedaży. Ponieważ od czasu do czasu obaj sprzedawcy byli przemęczeni, musiałem okazjonalnie uczestniczyć w sprzedaży, a ponieważ nie znałem cen ani nie byłem zaznajomiony ze stanem magazynowym, początkowo zachowywałem się nieco niezgrabnie. Ponadto naklejki z cenami były zakodowane literami, które z powodu mojej krótkowzroczności czasami źle odczytywałam, zwłaszcza że często były napisane dość nieczytelnie, przez co czasami popełniałam błędy. Miałam też problemy ze zrozumieniem systemu kodowania i trochę czasu zajęło mi zorientowanie się w cenach tkanin. Wszystko to nie pomogło w poprawieniu mojej reputacji u szefa. Napięcie pomiędzy nami rosło, a 10 października doszło do ostatecznej konfrontacji. Przyczyną było następujące wydarzenie:

Miałem, jak wiadomo, darmowy pokój i wyżywienie, a ponieważ mój zawód był dość uciążliwy, a piękne górskie powietrze dodatkowo pobudzało mój apetyt, mój żołądek był ledwie w połowie wypełniony jedzeniem, które było skromnie dozowane, nawet w normalnych okolicznościach; dlatego codziennie musiałem wydać 20 czy 30 Pfennigów na dodatkowe jedzenie od piekarza z drugiej strony ulicy. Moi koledzy powiedzieli mi, że miałbym poważne nieprzyjemności, gdyby Heilbrun kiedykolwiek się o tym dowiedział. Był surowo przeciwny robieniu dodatkowych zakupów przez swoich pracowników i domagał się informacji, gdy któryś z nich nie miał wystarczającej porcji. Zasugerowali, że powinienem kazać pokojówce powiedzieć im, że jedzenie jest dla mnie nieodpowiednie i że chciałbym mieć większe porcje. Zrobiłem to w najbardziej uprzejmy sposób i przez dwa lub trzy dni faktycznie było więcej jedzenia, ale wciąż za mało, a wkrótce potem zaczęła się stara rutyna i porcje stały się wyraźnie mniejsze.

Zawsze więc kupowałem dodatkowe jedzenie i jestem pewien, że Heilbrunowie obserwowali mnie ze swojego mieszkania, ponieważ sklep z pieczywem znajdował się bezpośrednio po drugiej stronie ulicy. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Na nieszczęście jakość dostarczanych nam posiłków była również zupełnie nędzna. Na obiad podawano nam cienką zupę, następnie duży talerz warzyw, a na koniec mały kawałek mięsa. Śniadanie również było dość ubogie, składało się zazwyczaj z dwóch niezbyt dużych bułek. Wydaje mi się, że aby żołądek mógł się nasycić takim jedzeniem, nie może być zbyt duży, a przecież byliśmy młodymi ludźmi, którzy zwykle obdarzeni są zdrowym apetytem, którego w żaden sposób nie zmniejszyła nasza fizycznie wymagająca praca. Wytrzymałbym, zwłaszcza że miałem stanowczy zamiar nie zostawać dłużej niż to było absolutnie konieczne, czyli do 1 stycznia 1889 roku, ale kiedy dzień po dniu, prawie przez cały tydzień, nasze warzywa składały się tylko z kapusty i marchwi, marchwi i kapusty, miałem w końcu dość i zasugerowałem podczas obiadu 10 października, że powinniśmy odesłać nasze warzywa nietknięte. Ponieważ pan Koeckert się nie zgodził, wziąłem porcję z miski, podczas gdy on wziął tylko bardzo mało, a Krempler zupełnie nic. Tak więc prawie pełna miska wróciła na górę.

Kiedy pan Heilbrun wszedł do sklepu po lunchu, nic nie powiedział, ale jego wyraz twarzy zwiastował kłopoty, a kiedy około trzeciej poprosiłem służącą o kanapkę, burza rozpętała się wkrótce po popołudniowej przerwie. Teraz wreszcie poznałem mojego szefa w jego całkowitej, niedoścignionej siermiężności. Nie wzywając mnie nawet do biura, tuż przy sali sprzedaży, urządził scenę, podczas której zarzucił mi, że krytykuję jego żonę i służącą w sprawie jedzenia, że podburzam jego młodych pracowników; powiedział mi, że nie rozumiem nic o biznesie i że kiedyś, kiedy będę miał własne gospodarstwo domowe, będę miał szczęście cieszyć się tak „wspaniałymi” warzywami, jak te, które dziś odrzuciłem. Użył tak paskudnego języka, że oświadczyłem, iż opuszczę dom 1 stycznia, co, jak powiedział, było mu na rękę. Ta awantura niczego nie rozwiązała; jedzenie było nadal było złe, a porcje za małe, ale przynajmniej oczyściliśmy atmosferę. Zostawił mnie w spokoju i już mnie nie torturował ani nie zawstydzał przed wszystkimi innymi; obaj wiedzieliśmy, na czym stoimy, i prawdopodobnie czuł, że w przeciwnym razie mógłbym spędzić pozostały czas bezczynnie, a nawet wykorzystując go.

Dołożyłem więc wszelkich starań w sklepie i wkrótce osiągnąłem punkt, w którym znałem inwentarz, robiłem najżywsze sprzedaże i znacznie przewyższałem pozostałych dwóch sprzedawców. Stale miałem największą sprzedaż, a szef nie miał już żadnych podstaw do zarzutów, tym bardziej, że mimo złożenia wypowiedzenia zachowywałem się wobec niego bardzo przyjaźnie i uprzejmie. Od czasu do czasu nadal mnie nękał i uprzykrzał mi życie, ale zachowywałem spokój, bo wiedziałem, że nie ma najmniejszego powodu do skargi. Wkrótce miałem się dowiedzieć, jak bardzo był ze mnie zadowolony i jak szybko zmienił zdanie na temat moich osiągnięć. Zdarzyło się, że kilka razy pomogłem jego synowi, który uczęszczał do Kwinty, w odrabianiu lekcji, a kiedy po pewnym czasie poprosiłem o klucz do ich mieszkania, on zaprowadził mnie na trzecie piętro budynku, w którym znajdowało się ich mieszkanie, poprosił mnie bardzo przyjaznym głosem, abym wszedł i usiadł na chwilę. Poinformował mnie, że słyszał, iż pomagam jego dzieciom w nauce i zapytał, czy nie wyświadczyłbym mu przysługi, udzielając im regularnych korepetycji za 30 Pfennigów za godzinę. Szybko rozważyłem jego propozycję i w końcu ją przyjąłem. Przede wszystkim skłoniła mnie perspektywa, że nie musiałbym spędzać wieczorów sam, a ponadto moja sytuacja finansowa była taka, że nie mogłem odrzucić tego małego przyrostu z ręki. Mówiłem sobie, że ta sprawa spowoduje znaczne obciążenie, ale dwa wyżej wymienione powody przekonały mnie do natychmiastowego wyrażenia zgody.

Podczas jednego z wieczorów, gdy w prywatnym mieszkaniu szefa miałem przejrzeć zadania dla dzieci,  jeszcze przed rozpoczęciem lekcji, pan Heilbrun powiedział, że słyszał o moich planach opuszczenia Nordhausen. Pomyślał, że moja rezygnacja była tylko żartem i zastanawiał się, czy rzeczywiście miałem to na myśli. „Naturalnie”, powiedziałem, “czułem, że okazja, przy której oświadczyłem, że rezygnuję ze stanowiska z dniem 1 stycznia, nie jest odpowiednia do żartów”. Teraz skwitował, że „nie powinienem się tak bardzo oburzać, gdyby trochę stracił panowanie nad sobą (?), i nie ważyć tak mocno swoich słów; on jest trochę temperamentny i traci panowanie nad sobą, ale tak naprawdę nie ma tego na myśli. Był ze mnie całkowicie zadowolony; dlaczego więc miałbym chcieć odejść? Jeśli było coś, czego chciałem, to było to odniesienie do moich zarobków – powinienem po prostu powiedzieć; nie powinienem mieć powodu do skargi. Poza tym, byłoby nierozsądne z mojej strony, gdybym odszedł 1 stycznia, zaraz po ciężkiej pracy w okresie świątecznym, z szansą na zregenerowanie sił w mniej gorączkowym okresie, który miał nastąpić później. Ponadto nie miał nip przeciwko, abym spędzał czas z jego rodziną; mogłem w każdej chwili, nawet gdy nie dawałem lekcji, przyjść i spędzić wieczór w rodzinnym gronie.”

Krótko mówiąc, schlebił mi i powiedział to, co chciałem usłyszeć, do tego stopnia, że chociaż oficjalnie nie wycofałem swojej rezygnacji, powiedziałem, że na razie nie podoba mi się w Nordhausen, że nie chcę podejmować decyzji o pozostaniu na miejscu, lecz uzyskać zapewnienie, że wkrótce może zacznę czuć się jak w domu, a wtedy spodoba mi się bardziej i prawdopodobnie zdecyduję się pozostać. Poza tym, do oficjalnej daty wypowiedzenia, 15 listopada, pozostało jeszcze sporo czasu, więc równie dobrze można było dać sobie spokój. W ten sposób sprawa została załatwiona i przez kilka godzin szef i ja byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, ponieważ nadal nie wierzyłem, że uda mi się przyzwyczaić do warunków panujących w tym domu; szanse na to były rozpaczliwie małe.

W sumie nie było w tym mieście nic, co by mnie pociągało, choć oczywiście liczne nieprzyjemności w pracy bardzo się do tego przyczyniały. Pierwszym problemem był fakt, iż moje zatrudnienie obejmowało pokój i wyżywienie. W rzeczywistości pokoje moje i moich kolegów przeszły pewne naprawy i stały się nieco bardziej przyjazne do życia, ale nadal czułem się tam tak samo nieswojo, jak pierwszego dnia. Jesień 1888 roku była dość chłodna, a ponieważ nasz pokój znajdował się poza głównym budynkiem i nic poniżej ani obok niego nie było ogrzewane, trudno było osiągnąć ledwie znośną temperaturę w naszym „salonie”, jak nazywaliśmy tę dziurę. Na dodatek nasz piec nie dawał zbyt wiele ciepła, a w dodatku zapasy opału były tak nędzne, że nawet w najlepszych okolicznościach wytworzone ciepło byłoby krótkotrwałe. Trwało najwyżej godzinę, a kiedy węgle – nigdy nie było drewna, chyba że je ukradliśmy – wypaliły się, żeliwny piec był zimny jak kamień w ciągu kwadransa. Wieczorem pracowałem dość dużo, bo w międzyczasie moja korespondencja stała się bardzo obszerna, a kiedy wreszcie położyłem się do łóżka, nie tylko miałem strasznie zmarznięte stopy, ale i palce tak zesztywniałe od mrozu, który zresztą znosiłem tylko siedząc w płaszczu, że nie mogłem dłużej pracować, choćbym bardzo chciał. Zmuszony byłem po prostu wejść do mojego łóżka, które również pozostawiało wiele do życzenia, nie wspominając o trwale podartych poszewkach.

Kiedy miałem wieczór dla siebie i nie miałem ochoty na pracę, moja sytuacja była jeszcze gorsza. Moi koledzy spędzali wieczory zazwyczaj w zadymionych gospodach, których nie chciałem odwiedzać, bo mnie odpychały, i tak zostawałem sam, padając ofiarą nudy i rodzących się z niej czarnych myśli. Mogłem w czystej desperacji skoczyć z okna, a podczas moich ostatnich dwóch miesięcy w Nordhausen nie było wieczoru, żebym nie poszedł spać praktycznie skąpany we łzach. Doszło do tego, że bałem się godziny ósmej, kiedy to sklep był zamykany. Zamiast odpoczywać, jak moi koledzy, po całym dniu pracy, musiałem teraz walczyć z chłopcami do godziny 22. A praca w sklepie, przecież nie była taka łatwa!

Wiele razy zdarzyło się, że zmordowany szedłem na lekcje, tylko po to by tracić przytomność co kilka minut. A po lekcjach musiałam jeszcze dużo pisać w moim tak strasznie lodowatym pokoju. O, jak strasznie zimno tam zawsze było, myśl o tym do dziś wywołuje u mnie dreszcze. Nieważne, jak gorący był piec, gdy się do niego zbliżyć; po stronie pieca nie można było wytrzymać ciepła, a po drugiej stronie palce zamarzały. Nie było po prostu możliwości ogrzania całego pomieszczenia, co potęgował fakt, że nigdy nie dostawaliśmy wystarczającej ilości węgla. Kiedyś, gdy poprosiliśmy o więcej opału, otrzymaliśmy odpowiedź, że właściwie nie ma potrzeby ogrzewania pokoju, bo przecież po przyjściu ze sklepu możemy iść prosto do łóżka. Biada ludziom, którzy traktują swoich pracowników gorzej niż zwierzęta i pastwią się na nich w każdy możliwy sposób!

Wszystko to sprawiło, że mój pobyt w domu nie był przyjemny. To niewiarygodnie, wyjątkowo nieprzyjemne nie mieć odpowiedniego domu, czuć się nieswojo w swoich czterech ścianach i tylko ten, kto przeszedł przez to samo doświadczenie, może naprawdę docenić bolesność takiego stanu rzeczy. Do tego dochodziło jeszcze umartwienie z powodu jedzenia, które nie zmieniło się w najmniejszym stopniu pomimo ówczesnego wybuchu. Porcje były i pozostały złe i zupełnie nieodpowiednie; bardzo rzadko odchodziłem od stołu najedzony. Dzień po dniu musiałem kupować jakieś jedzenie, chleb i bułki, które zwykle jadłem suche, bo nie stać mnie było na masło. Ale najbardziej nie podobało mi się to, że ci ludzie, którzy byli bardzo religijni i utrzymywali ściśle koszerną kuchnię, zawsze podawali mi te same niekoszerne posiłki, które podawano pozostałym dwóm pracownikom. Powiedziałem im po przyjeździe, że nie jestem zbyt pobożny, ale mimo to, jeśli ci ludzie udawali, że są naprawdę pobożni, nie powinni byli podawać takiego jedzenia drugiemu Żydowi. W końcu nie mogłem już nawet patrzeć na wędliny do naszych kanapek, wręcz mdliło mnie od nich, a Krempler zazwyczaj jadł zarówno moje, jak i swoje. Tylko w piątki i soboty na obiad podawano nam to samo jedzenie, co naszym szlachetnym pracodawcom, na cześć szabatu.

To było drugie z utrapień, które musiałem wycierpieć z ręki Heilburnów. Nadszedł trzeci przypadek, który dotknął mnie nie mniej niż dwa poprzednie. Problem polegał na tym, że nie miałem ani jednej wolnej minuty dla siebie; nie było wolnych sobót, niedziel ani świąt, a w ciągu całych trzech miesięcy miałem wolne tylko jedno popołudnie, i to w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Rano wstawałem krótko po siódmej, bo sklep otwierano o 7:30, a ja zawsze chciałem być na czas. Od momentu wejścia do sklepu do godziny zamknięcia, czyli 20:00, nie schodziłem z piętra. Nie było przerwy na lunch, ani na kolację, nic w tym rodzaju. Kiedy przynoszono jedzenie, szliśmy do biura i jedliśmy tak szybko, jak było to możliwe, aby kontynuować pracę na dole bez zbędnych poślizgów. Jeśli ktoś pojawiał się w porze posiłku, musiałem rzucić wszystko i biec na halę sprzedaży, niezależnie od tego, czy jedzenie w międzyczasie miało się zepsuć, czy nie.

16stron___________________________________________________________________________

 

Tak, przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że mój posiłek został zakłócony jakieś 6 do 8 razy, co naprawdę zepsuło przyjemność. Niezliczoną ilość razy podczas mojego pobytu w tym miejscu w Nordhausen zastanawiałem się, czy jestem może na Syberii lub w innym miejscu uwięzienia, gdzie nawet okna były tak zamontowane, że więzień nie widział nic z pięknego błękitnego nieba. Przez cały ten czas nigdy go nie widziałem, z wyjątkiem okazjonalnych wieczorów, kiedy szedłem na krótki spacer ulicami miasta, to znaczy, kiedy nie udzielałem lekcji. Kiedy byłem ciekawy pogody, musiałem wychodzić na podwórze, ponieważ nie mogłem tego stwierdzić ze sklepu. Od czasu do czasu wydawało mi się, że śnię, że to niemożliwe, by tak idealistyczna i głęboko czująca jednostka jak ja prowadziła w rzeczywistości takie życie; to mógł być tylko długi i paskudny koszmar.

Niefortunne było również to, że nie udało mi się nawiązać znajomości z dwoma młodymi ludźmi ze sklepu, z którymi przecież stale przebywałem. Właściwie dogadywaliśmy się w sklepie bardzo dobrze, nigdy nie miałem żadnych problemów z moimi współpracownikami, ale nasze osobiste cele, nasze poglądy, całe nasze myślenie i odczuwanie były zbyt rozbieżne, abym mógł nawiązać bliską więź z jednym lub drugim. Wręcz przeciwnie, trudno mi było przyzwyczaić się do ich serdecznego i plebejskiego słownictwa; wyrażeń, których używali i które są powszechne wśród dzisiejszych młodych ludzi, nie słyszałem od lat. Rozpieściłem się w Berlinie, gdzie zadawałem się z wieloma damami, zwłaszcza u Abrahamów. Tam każde dwuznaczne słowo było tabu; tutaj najbardziej wyuzdane zwroty były na porządku dziennym i uważałem to za naprawdę obrzydliwe.

Nie lepiej było z nowym młodym człowiekiem, który dołączył do nas 15 października: Otto Wackerhagen, urzędnik pobierający pensję w wysokości 40 marek!!! Był on synem szewca, który nigdy nie słyszał w swoim otoczeniu innych niż pospolite, wulgarne wyrażenia i dlatego uważał je za całkowicie akceptowalne w towarzystwie. Ponieważ ci trzej młodzi ludzie, na których towarzystwo byłem skazany, pozostawiali wiele do życzenia, jeśli chodzi o wykształcenie intelektualne, i byli znacznie poniżej moich standardów w literaturze, moim hobby z czasów berlińskich, o którym nie wiedzieli prawie nic, zacząłem szukać kontaktów towarzyskich gdzie indziej. W Berlinie zajmowało się tym przede wszystkim Towarzystwo Schillera, co podsunęło mi pomysł założenia tutaj towarzystwa naukowego w nadziei, że stanę się znany, zdobędę większy i lepszy krąg znajomych i być może w ten sposób zaaklimatyzuję się tutaj.

Okazało się to jednak trudniejsze, niż myślałem. Od samego początku wszyscy starali się mnie odwieść od tego pomysłu, twierdząc, że w Nordhausen to się nie uda, że przy wielkim klanowym egoizmie, który, jak miałem się później przekonać, panuje w Nordhausen w pełnym rozkwicie, nawet moje najbardziej idealistyczne wysiłki spełzną na niczym. Po prostu nie mogłem sobie wyobrazić, że w mieście liczącym około 30 000 mieszkańców nie byłoby sporej liczby młodych ludzi, którzy od czasu do czasu wykazywaliby żywe zainteresowanie sztuką i naukami ścisłymi oraz byliby wrażliwi na estetykę. Zamieściłem więc ogłoszenie w dwóch najbardziej poczytnych gazetach w Nordhausen, poszukując członków, zarówno pań, jak i panów, w celu założenia towarzystwa naukowego. Otrzymałem odpowiedzi od pięciu młodych dziewcząt i dwóch mężczyzn, co nie wystarczyło na początek, a więc mój pierwszy wysiłek zawiódł.

Odpowiedziałem tylko na niektóre z tych ofert, wyjaśniając, że obecne warunki są nieco niekorzystne dla przyszłego przedsięwzięcia i dlatego postanowiłem trochę poczekać z założeniem organizacji i odłożyć to na jakiś czas. Na razie rozejrzałem się za odpowiednim lokalem i właściciel „Rathauskeller” („Ratuszowej Piwniczki”), restauracji, która była całkowicie błędnie nazwana, ponieważ znajdowała się po drugiej stronie ulicy od ratusza i nad ziemią, zaoferował się oddać do mojej dyspozycji całkiem ładny, przestronny pokój z fortepianem na drugim piętrze. Tak też się stało, a kiedy wkrótce potem otrzymałem od Waldka Manasse’a kopie kilku wykładów, które wygłosił w „Towarzystwie Literackim Schillera”, poczułem, że nadszedł czas, aby ponownie zaistnieć publicznie. Zleciłem opublikowanie zwięzłego ogłoszenia zapraszającego krótkim, ale trafnym sformułowaniem „wszystkie kulturalne panie i panów w Nordhausen” do wsparcia i współpracy przy zakładaniu towarzystwa literacko-naukowego. Wywołało to spore poruszenie w małym miasteczku, a ponieważ na szczęście, przezornie, podpisałem się tylko imieniem i nazwiskiem, nie podając adresu, rozeszła się wieść: „Kim jest Arzt, czym jest Arzt”?

Wszyscy byli bardzo podekscytowani, a na moim pierwszym zgromadzeniu spodziewałem się dość dużego tłumu, który powinienem łatwo zainteresować moją sprawą. Tonąłem w radości z powodu niewątpliwie bajecznego wyniku pierwszego wieczoru; już słyszałem, jak moje imię jest wymieniane z największym szacunkiem i pochwałą dla mojego potężnego talentu mówczego. Tak, byłem przekonany, że nawet gazety informacyjne przyjmą moją sprawę, wyślą przedstawiciela, a następnego dnia opublikują wspaniałą historię wychwalającą mnie pod niebiosa. Naprawdę nie było powodów do obaw i grzechem byłoby mieć jakiekolwiek wątpliwości, że wszystko potoczy się dokładnie tak, jak zaplanowałem i tak starannie przygotowałem; jednak tak się nie stało.

Po pierwsze, frekwencja była dość skromna; około dwudziestu osób pojawiło się dość równomiernie podzielonych na panie i panów, a ta frekwencja już stłumiła mój młodzieńczy ogień i entuzjazm. Głównym powodem niewielkiej frekwencji na tym pierwszym spotkaniu było to, że wszyscy najpierw chcieli poczekać i zobaczyć, jak cała sprawa początkowo się potoczy, czy przypadkiem pojawią się ludzie, z którymi inni w żadnych okolicznościach nie chcieliby się wiązać, ponieważ posiadali kilka groszy mniej lub z innych, zupełnie błahych powodów.

Ponadto przygotowałem na ten wieczór bardzo piękne, inspirujące przemówienie, ale z braku czasu nie udało mi się go zapamiętać, a w podekscytowaniu tym wstrząsającym światem wydarzeniem straciłem wątek już po pierwszym zdaniu. Nie utknąłem w martwym punkcie i kontynuowałem dość dobrą improwizację, ale nie rozpaliłem iskry, którą miałbym w oryginalnym, dobrze zaplanowanym przemówieniu. Przeszedłem teraz do wyboru prezesa i ku mojej ogromnej radości urząd przypadł mojemu szefowi, który sprawił mi komplement, osobiście będąc świadkiem mojego debiutu. Mężczyzna, który nie potrafił nawet mówić poprawnie po niemiecku, który żył w warunkach wojennych z prostą gramatyką został prezesem towarzystwa naukowego! naukowego!

Nie pozwoliłem mu wiele mówić, lecz szybko przeszedłem do obiecanej rozprawy: „Fantastyka i fakt”, czy jak ją ochrzcił Waldek Manasse: „Poezja i proza”. Po tym miała nastąpić dyskusja, swobodna wymiana poglądów na recenzowane sprawy, ale bezskutecznie usiłowałem wywołać choćby najmniejsze argumenty przeciw wszystkim poruszonym przeze mnie tematom; wszystkie moje namowy nie pomogły i już miałem zmienić temat i wyjaśnić zebranym, jak wyobrażałem sobie mające powstać towarzystwo, opisać dokładnie jego cele i zadania, gdy nad moim pączkującym przedsięwzięciem rozpętała się pierwsza paskudna burza. Stałem właśnie w kącie podczas krótkiej przerwy, rozmawiając z niektórymi z pań, kiedy zauważyłem przerażony, że ładnie paląca się lampa naftowa na środku pokoju, zaczęła się zwisać i ostatecznie osiadła na podłodze z grzmiącym hałasem. Jak się później okazało, przepalił się cienki łańcuszek, którym była przymocowana do sufitu. Na początku obawiałem się eksplozji, ale na szczęście lampa zgasła kilka chwil później, a sala pogrążyła się w całkowitej ciemności. Prawdziwie romantyczny przerywnik!

Nastąpiło całkowite zamieszanie, wszyscy wyskoczyli ze swoich miejsc, panie krzyczały, a jedna, jeśli się nie mylę, nawet zemdlała, mężczyźni krzyczeli o światło; krótko mówiąc, w ciągu niecałej minuty zapanował kompletny chaos. W końcu pojawiło się jakieś światło, właściciel, pan Reinsch, pojawił się z małą lampką, zapewniał nas niezliczoną ilość razy, jak bardzo żałuje tego incydentu, mimo że sam poniósł największe szkody dzięki zniszczeniu urządzenia; nie do pomyślenia było, jak to się mogło stać, wyczerpał się w protestach, że to się nie powtórzy „nigdy więcej”, a na koniec zapewnił nam salę obok, która również była ładnie umeblowana, ale brakowało w niej fortepianu. Jednak w obliczu całego podekscytowania i ponieważ panie już założyły płaszcze, uznałem za wskazane, bez względu na okoliczności, odroczyć spotkanie i ogłosiłem, że w następnym tygodniu odbędzie się nowe, którego szczegóły zostaną przekazane wszystkim uczestnikom. Cała sprawa i tak zakończyła się szczęśliwie; upadek lampy, gdyby przypadkiem siedziała pod nią dama, mógłby mieć tragiczne konsekwencje i kto wie, jak potoczyłby się cały wieczór. Tylko jeden dżentelmen, który upadł, doznał lekkich obrażeń ręki. Tak zakończyło się pierwsze spotkanie towarzystwa, 29 października.

W następnym tygodniu nie ogłaszałem już wykładów w gazetach, ale raczej wysłałem urzędnika z okólnikiem wyjaśniającym w krótkich, trafnych słowach cele towarzystwa, a jednocześnie zapraszającym wszystkich na nadchodzącą sesję. Niestety zapomniałem, że tego samego wieczoru, na który zaplanowałem spotkanie, Albert Traeger, mieszkający w Nordhausen, miał przemawiać na zgromadzeniu politycznym, co naturalnie musiało uniemożliwić uczestnictwo wielu osobom. Zaproszenia zostały jednak rozesłane i nie mogłem już dokonać żadnych zmian. Jak można się było spodziewać, frekwencja tego wieczoru była dość niska, ale nie chciałem kolejnego odroczenia i dlatego zaproponowałem uczestnikom, aby przystąpili do napisania statutu towarzystwa, które zgodnie z moimi stanowczo wyrażonymi życzeniami i w uznaniu berlińskiego Towarzystwa Literackiego Schillera otrzymało tę samą nazwę: „Towarzystwo Literackie Schillera”.

Ze względu na niewielką frekwencję członkowie zarządu zostali wybrani tylko tymczasowo, na jeden miesiąc, a ja zostałem wybrany pierwszym przewodniczącym; stanowiska sekretarza i skarbnika przypadły dwóm paniom, odpowiednio pannie Martin i pannie Bodenstein. Na razie stanowiska wiceprzewodniczącego i asystenta sekretarza pozostały nieobsadzone, ponieważ mieliśmy nadzieję na znacznie większy udział w krótkim czasie, w którym nie byłoby trudno znaleźć odpowiednie osoby podczas kolejnych wyborów. Następnie przeczytałem regulamin, który został przyjęty prawie dokładnie tak, jak go przedstawiłem, a reszta tego raczej przyjemnego wieczoru 12 listopada 1888 roku była wypełniona rozmowami o treści zarówno humorystycznej, jak i poważnej, a także kilkoma grami. Teraz nasze stowarzyszenie było właściwie ukonstytuowane.

Na następne spotkanie przygotowałem płomienne przemówienie, po którym planowałem jeszcze raz przeczytać dyskurs na temat „Poezji i prozy”, który skróciłem i poddałem pewnym zmianom. Ten wieczór, 19 listopada, okazał się całkowitym triumfem naszego stowarzyszenia. Sala była wypełniona po brzegi i składała się, jak szybko się przekonałem, z publiczności należącej głównie do lepszych i bardziej kulturalnych klas. Brak czasu uniemożliwił mi zapamiętanie mojego przemówienia, więc musiałem je przeczytać, tracąc w ten sposób część jego polotu. Po wykładzie odbyła się krótka dyskusja, a po załatwieniu kilku spraw przeszliśmy do drugiej, tak zwanej „towarzyskiej” części wieczoru. Najpierw panna Martin i pan Wackerhagen wykonali
„Złoty Poranek Weselny” w prawdziwie mistrzowski sposób, dzięki czemu zebrali ogromne brawa. Następnie przedstawiono wiele propozycji, zarówno o charakterze humorystycznym, jak i poważnym, a także utwory wokalne i fortepianowe itp. Spotkanie zakończyło się w końcu o pierwszej w nocy.

Był tylko jeden werdykt nad sukcesem tego pierwszego wieczoru pełnego, właściwego spotkania, tj. że wszyscy bawili się fantastycznie. Pod koniec listopada, 26/11, kontynuowaliśmy wieczór dyskusji, który również miał bardzo ożywiony przebieg, ale jego jedyną wadą było to, że trwał zbyt długo. W nagrodę za dotychczasowy wysiłek zaplanowaliśmy na 6 grudnia 1888 r. wieczór rozrywkowy, zwłaszcza że zbiegło się to z dniem św. Mikołaja, który jest obchodzony w Nordhausen maskaradami, spotkaniami towarzyskimi i różnymi wesołymi figlami, nieco podobnymi do Mardi Gras. Jeśli się nie mylę, Święty Mikołaj jest patronem miasta i to może być przyczyną całego święta. Program, który dzięki wielkiej pomocy panny Martin ułożyłem w zachwycający sposób, wypadł cudownie i chociaż nie było tańców, udało mi się zabawiać tłum od godziny dziewiątej do drugiej nad ranem. Bez wątpliwości wszyscy bawili się wspaniale, i nawet dziś rozkoszuję się wspomnieniem tego wieczoru.

Spotkanie, które odbyło się wkrótce potem, 10/12, było prawie w całości poświęcone wyborom zarządu. Tym razem byłem w stanie obsadzić wszystkie pięć wakatów po tym, jak z góry odmówiłem, z powodu braku czasu, stanowiska przewodniczącego. Musiałem jednak zaakceptować mój wybór na wiceprzewodniczącego. Zgodnie z moją sugestią, pan Schneegass został prezesem.

Ostatnie spotkanie Towarzystwa odbyło się pod koniec grudnia, a ja wygłosiłem wykład na temat „Miłości i przyjaźni”, który został przyjęty z wielkim aplauzem i wywołał długą, ożywioną dyskusję. Ponieważ miałem opuścić Nordhausen 1 stycznia, położyło to kres mojej działalności w Towarzystwie. Niestety, nie była ona uwieńczona szczególnie wielkim sukcesem, choć włożyłem w nią wiele troski i wysiłku, nie mówiąc już o dużej ilości czasu. Mimo że mogłem czerpać satysfakcję z wyników różnych wieczorów, frekwencja była prawie zawsze mizerna, a poziom wykształcenia członków, poza nielicznymi wyjątkami, tak niski, że nie było możliwe, biorąc pod uwagę mój krótki pobyt w Nordhausen, osiągnięcie czegoś nadzwyczajnego dla Towarzystwa. Ponadto moje zdolności literackie i umiejętności oratorskie często pozostawiały wiele do życzenia. Wreszcie, co na pewno nie najmniej ważne, rozkwit tego pięknego przedsięwzięcia był z pewnością utrudniony przez niezgodę między różnymi członkami i wspomniane wcześniej klanowości, tak bardzo wszechobecne w Nordhausen.

Musiałem pokonać ogromne trudności, aby ledwo stłumić ten problem, ale podczas mojej krótkiej kadencji nigdy nie udało mi się go całkowicie wyeliminować, niezależnie od moich wysiłków. Spowodowało to wrogość wielu rodzin i musiałem przetrwać kilka nieprzyjemnych konfrontacji, ponieważ nie było możliwe spełnienie każdego życzenia, ani nie byłem skłonny do jakiegokolwiek rodzaju faworyzowania. Jest rzeczą oczywistą, że osobiście i bez zbędnych ceregieli wyrzucałem takie elementy, które nie nadawały Towarzystwa, a z czasem przedostały się do niego, co w efekcie wciągnęło mnie w wiele brzydkich kłótni.

Najgorsze ze wszystkiego było to, że poszczególni członkowie, tak jak to ma miejsce w naszym lokalnym Towarzystwie, wykazywali tak małe zainteresowanie jego sprawami. Obarczali mnie wszystkim, tak jak to robią z Waldkiem Manasse; ja musiałem się wszystkim zajmować i naturalnie, gdy pojawiało się coś nieprzyjemnego, to ja się z tym męczyłem. Poświęciłem wiele godzin z mojego bardzo potrzebnego nocnego odpoczynku, a czasami nawet całą noc, aby przygotować się na różne wieczory. Dodajmy do tego fakt, że od czasu słynnej wpadki z lampą mój szef nabrał wyjątkowej niechęci do Towarzystwa i nie przesadzę, jeśli powiem, że zrujnowanie go sprawiłoby mu ogromną satysfakcję. Za każdym razem, gdy dowiadywał się, że mamy spotkanie, trzymał sklep otwarty dłużej; podczas gdy regularnie zamykaliśmy o ósmej, często trzymał nas do dziewiątej, mimo braku ruchu, mając nadzieję, że zaszkodzi to naszej sprawie. Jego niechęć do stowarzyszenia była głównie spowodowana faktem, że po naszym pierwszym spotkaniu, w którym uczestniczył, zasugerował, że jeśli nie chcę całkowicie porzucić całej sprawy, powinienem przynajmniej dać jej odpocząć do Bożego Narodzenia, do czego teraz wykazywałem najmniejszą skłonność. Ponieważ w pewnym sensie wycofałem swoją rezygnację, było dla niego faktem dokonanym, że zachowam swoją pracę, i był przekonany, że moje wysiłki na rzecz Towarzystwa zmniejszą moje zainteresowanie biznesem i że mogę go faktycznie zaniedbać. Jest nawet możliwe, choć nie mogę tego dokładnie potwierdzić, że obawiał się, że Towarzystwo doprowadzi mnie do kontaktu z osobami, które mogą mnie oświecić i wpłynąć na moje poglądy względem niektórym starym ustalonym zwyczajom w Domu Heilbrun, które, jak dobrze wiedział, nie przypadły mi do gustu.

Wystarczy. Mój szef nigdy nie przegapił okazji, by słowem lub czynem wyrazić swoją niechęć do Towarzystwa. Na przykład, kiedy dowiedział się, że Schneegass został członkiem, kazał swojemu szwagrowi Juliusowi Plauthowi skontaktować się z ojcem Schneegassa, co skłoniło go do natychmiastowej rezygnacji. Schneegass Sr. był właścicielem eleganckiego hotelu przy Bahnhofstrasse z restauracją, której Julius Plauth był stałym klientem. Stało się to krótko po tym, jak Schneegass został wybrany na prezesa, więc tak naprawdę nigdy nie zdążył obsadzić swojego stanowiska. Z powodu jego nagłego wycofania się, musiałem przejąć obowiązki prezesa podczas ostatniego spotkania.

Nigdy nie osiągnąłem mojego głównego celu w założeniu Stowarzyszenia, czyli zdobycia kręgu znajomych bardziej mi odpowiadających. Główną przeszkodą był fakt, że przez cały ten czas nigdy nie mogłem znaleźć wolnej godziny w ciągu dnia, aby zadzwonić do nich, a w godzinach wieczornych było już zbyt późno.

Początkowo nawiązałem bliższą znajomość z panną Mathilde Fuchs, uroczą i kokieteryjną nastolatką, z którą myślałem nawiązać coś w rodzaju relacji, ale to również poszło na marne z powodu braku czasu. Od czasu do czasu musiałem również zajmować się sprawami społecznymi z panną Hermine Martin, przyjazną i dość ładną dziewczyną o doskonałym głosie. Przede wszystkim jednak spotykałem się z panną Emilie Bodenstein, do której rodziny prosiłem o wprowadzenie, i która, jako jedyna w Nordhausen, może poszczycić się tym, że została zaszczycona moją wizytą. Z tą nieco rozrzutną, ale bardzo dobroduszną kobietą w wieku 30 lat, utrzymywałem korespondencję, która jednak ostatnio nie była zbyt ożywiona.

Moja najbardziej zażyła relacja była z naszą dyrektorką, panną Anną Zimmer, która dołączyła do nas 1 listopada i której rodzice mieszkają w Landsbergu. Spacerowałem z nią w wiele pięknych wieczorów kiedy nie musiałem udzielać lekcji, ulicami lub w „Gehege” (rezerwacie), pięknym ogrodzie ozdobnym, i choć jej uroda pozostawiała wiele do życzenia, skradłem jej okazjonalny pocałunek. Przedstawiłem ją również w domu Bodensteinów i utrzymywałem z nią korespondencję. Przed opuszczeniem Nordhausen, dała mi swoje zdjęcie. Nigdy nie udało mi się nawiązać bliższych relacji z osobami w moim wieku, bez względu na to, jak bardzo się starałem. Być może miałbym więcej szczęście, gdybym dysponował większą ilością wolnego czasu. Pod specjalnym naciskiem szwagierki mojego szefa, panny Goldine Plauth, niejakiego pana Marcusa, szefa oddziału Bauchwitz z Sangershausen, prosty i dość ograniczony umysłowo człowiek, wprowadził mnie do lokalnej żydowskiej grupy rekreacyjnej „Źródło”, jednego z najlepszych stowarzyszeń w mieście, które przyjmowało tylko Żydów. W ten sposób nawiązałem kontakt z kilkoma współwyznawcami, ale wszystko to nie zakończyło się sukcesem. Nie czułem się przyciągany do nikogo, z kim mógłbym chcieć nawiązać bliższą relację. Poza tym moje kontakty były całkowicie ograniczone do panów; tylko raz odwiedziłem synagogę w Nordhausen, kiedy poszedłem odmówić kadisz za mojego drogiego dziadka. Musiałem poprosić o otwarcie jej dla mnie, ponieważ nie odbywały się tam nabożeństwa w dni powszednie, z wyjątkiem poniedziałków i czwartków, i kiedy ktoś ma jahrzeit i życzy sobie nabożeństwa, trzeba dokonać specjalnych uzgodnień. W takich przypadkach nabożeństwa odbywają się w domu szkolnym, w tak zwanym „pokoju zarządu”. Synagoga została wybudowana zaledwie kilka lat temu, niemal w tym samym stylu, co synagoga w Trzemesznie, ale nieco większa. Jest tam niezbyt liczna żydowska społeczność, a w niektóre soboty ledwo mogą zebrać minjan.

Mój słaby, a raczej prawie nieistniejący kontakt ze światem zewnętrznym, okropne jedzenie, obfita i męcząca praca połączona z moją ograniczoną wolnością, nędzne warunki pracy z pewnością nie przyczyniło się do stanu umysłu, który sprawiłby, że zaaklimatyzowałbym się z upływem czasu, i pokazały mi moją sytuację w lepszym świetle. Byłem zdecydowany odejść 1 stycznia, kiedy nastąpiło wydarzenie, które miało duży wpływ na nadchodzące dni. Ponieważ to wydarzenie zaważyło o mojej przyszłości, odniosę się do niego później z większą dokładnością. Chodziło mianowicie o zwolnienie Hermana. Tak czy inaczej, ta okoliczność zmusiła mnie do podjęcia decyzji o pozostaniu na moim okropnym stanowisku. Od razu powiedziałem sobie, że nie mogę tak po prostu porzucić swojej pracy, dopóki nie mam pewności, że szybko znajdę inną, zwłaszcza że nie było sposobu, aby powiedzieć, jak szybko Hermann znajdzie inną posadę. Nie mogliśmy pozwolić, żebyśmy oboje zostali bez pracy, ponieważ wciąż musieliśmy spłacać znaczne długi, a marne pensje, które zarabialiśmy, ledwo wystarczały na wyżywienie jednej osoby. Nie mogliśmy i nie powinniśmy stać się ciężarem dla rodziców; już narzekali, że sami nic nie mają i zalegają z płatnościami wobec kupców.

W tamtym momencie było to dla mnie straszne i czasami byłem bliski desperacji. Z jednej strony zmartwienia o Hermanna, wieczne narzekania rodziców, a z drugiej mój szef nękał mnie nieustannie i obawiałem się, że moje ciało nie sprosta nadludzkim wysiłkom. I teraz miałem tu tkwić dłużej niż to absolutnie konieczne? Przeszłem przez okropny okres, ale co to dało? Tysiąc razy powtarzałem sobie: „To niemożliwe, żeby znaleźć się w tak żałosnej sytuacji, to nie do pomyślenia, to musi być zły sen” i równie często musiałem uświadamiać sobie, że to właśnie była upiorna rzeczywistość, a nie koszmar.

Nadszedł więc 15 listopada, a ja nie mogłem złożyć wypowiedzenia. 18 listopada, w ostatnim dniu ustawowego wypowiedzenia, poszedłem do szefa i zapytałem: „Jak naprawdę wygląda sytuacja”? „A jak powinno być?”, zauważył, „dostajesz podwyżkę”. Zadeklarowałem, że jestem zadowolony i zapytałem tylko, dopóki zostanę, czy od 1 stycznia, wraz z nadejściem cichego sezonu, będę mógł mieć co najmniej pół dnia wolnego w każdym tygodniu, bez względu na to, czy będzie to niedziela, czy jakikolwiek inny dzień. W tym momencie roześmiał się głośno: „O czym ja myślałem; jeśli zrobiłby mi taką cesję, musiałby zrobić to innym pracownikom, a to nie wchodziło w rachubę. Czy kiedykolwiek odmówił, gdy prosiłem o pozwolenie na wyjazd?”. „Jeszcze nigdy nie prosiłem”, odpowiedziałem. Odwrócił się i poszedł na przód sklepu, aby zająć się zamknięciem, co zakończyło naszą rozmowę. Musiałem ulec naglącej potrzebie i małym słowom „musisz”; nie miałem pieniędzy i nie miałem wyjścia – a Heilbrun zatriumfował.

Nadal udzielałem lekcji, w rzeczywistości moje obowiązki nieco wzrosły; jego najstarsza córka, dziewczynka w wieku około dziesięciu lat, wcześniej otrzymywała lekcje od swojego nauczyciela, ale musiała z nich zrezygnować, a ja zająłem jego miejsce. „To nie będzie nic kosztować”, pomyślał monsieur Heilbrun, doskonale wiedząc, że będę zbyt nieśmiały, a raczej zbyt przyzwoity, by żądać dodatkowych pieniędzy. Gdyby przynajmniej ci ludzie, którym tyle dałem, potraktowali mnie z odrobiną przyzwoitości, zniósłbym wszystko o wiele lepiej, nawet gdybym musiał prowadzić życie pustelnika i nigdy nie opuszczał swoich czterech ścian. Ale oni byli po prostu zbyt wulgarni, zarówno mój szef, jak i jego urocza małżonka, a moje rozgoryczenie rosło z dnia na dzień. Nie było uwolnienia, po prostu musiałem wytrzymać, nie było wyjścia.

W moim nieszczęściu zwróciłem się do mojego stałego doradcy, pana Abrahama, i zapytałem go, co powinienem zrobić, ale nawet on mógł tylko zasugerować, żebym wytrwał przynajmniej do 1 kwietnia, ponieważ wiosną będę mógł łatwo znaleźć pracę, podczas gdy w styczniu było to bardzo wątpliwe. Poddałem się więc losowi, odliczając dni do uwolnienia się z niewoli.

W międzyczasie zbliżał się dzień, w którym najstarszy syn mojego szefa, Paul, miał zostać bierzmowany, a jego bar micwa miała być uroczyście obchodzona 24 listopada 1888 roku. Rodzice chcieli, aby uroczystość była szczególnie piękna, ponieważ był to ich pierworodny, i aby przestrzegać rytuału w synagodze, który, nawiasem mówiąc, składał się tylko z czytania rozdziału, dla którego zostanie wezwany do ołtarza, z uroczystą kolacją. Krótko przedtem przenieśli się z trzeciego piętra siedziby firmy, której byli właścicielami i którą sami zamieszkiwali, na drugie piętro, urządzili je z przepychem, a teraz planowali wydać imponujący bankiet. Kilka dni wcześniej pan Heilbrun udał się do Berlina w celu zbadania partii tkanin bawełnianych, które zostały mu zaoferowane po bardzo korzystnej cenie przez firmę M. Bormas & Co. z ulicy Spandauer, która zbankrutowała. Miał wrócić w piątek, 23 listopada, a następnego dnia, w sobotę, miały odbyć się uroczystości.

Ponieważ pan Koeckert również dawał prezent chłopcu, Albert przysłał mi z Berlina dzieła Koernera za 1,50 marki, a także zestaw biurkowy o wartości trzech marek, który otrzymał w prezencie i nigdy go nie używał. W czwartek wieczorem, około godziny szóstej, która była normalnym końcem dnia roboczego, szybko udałem się do złotej rączki, aby naprawić zestaw biurkowy, który uległ uszkodzeniu podczas transportu. Stamtąd poszedłem prosto do fryzjera, ponieważ nigdy nie miałem na to czasu w ciągu dnia. W sumie nie było mnie około kwadransa. Następnego ranka, w piątek, po powitaniu pana Heilbruna, wezwał mnie on do swojego biura, ponieważ poprzedniego dnia, podczas jego nieobecności, opuściłem sklep i nie było mnie przez dłuższy czas. Domagał się wyjaśnień gdzie byłem. „W salonie fryzjerskim”, odpowiedziałem spokojnie. W tym momencie wybuchnął tak niezwykłą wściekłością, jakbym powiedział mu, że poszedłem na mały spacer w najbardziej ruchliwym okresie sprzedaży. Miałem nie opuszczać lokalu podczas jego nieobecności, a on już zauważył, że miałem tendencję do wychodzenia wieczorami przed całkowitym zamknięciem sklepu, co robiłem tylko po to, aby umyć brudne ręce przed rozpoczęciem lekcji. Stwierdził, że nie będzie tego znosił. Krótko mówiąc, stał się tak obraźliwy, że ja, który byłem dość przyzwyczajony do jego wulgarności, powiedziałem sobie, że wystarczy. Nie miałem najmniejszej świadomości, że zaniedbałem swoje obowiązki i odpowiedziałem mu, gdy stał się zbyt obraźliwy: „Tylko z własnej woli pracowałem po ósmej, ale nie byłem do tego prawnie zobowiązany”. Ta uwaga usunęła ostatnie ślady jego samokontroli. Teraz rzucił się na mnie jak dziki „To tylko mój żydowski hucpa sprawił, że mu to powiedziałem, itd. itd.” i wpadł w taki szał, że obawiałem się, biorąc pod uwagę jego budowę fizyczną, że dostanie udaru. Poczułem się teraz głęboko urażony i natychmiast opuściłbym budynek, gdybym dysponował przynajmniej setką marek. Nie było to jednak możliwe, więc stanowczo postanowiłem nigdy więcej nie przekroczyć jego progu i dotrzymałem tego postanowienia aż do ostatniego dnia, kiedy się z nim pożegnałem.

Tego popołudnia tak się złożyło, że brat z Berlina, który mnie zatrudnił, przyjechał i rozmawiał ze mną w bardzo przyjazny sposób, a ponieważ po tym, jak powiedziano mu o porannej konfrontacji, najwyraźniej upomniał mojego szefa za jego nieuzasadnione zachowanie wobec mnie, pan Heilbrun wieczorem stał się uosobieniem życzliwości. Tego wieczoru zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie robił. Około godziny 7:45, kiedy codzienną rutyną było zamiatanie sklepu przed zamknięciem, powiedział mi, że mogę iść do swojego pokoju. Nie ufałem swoim uszom, ale wiedząc doskonale, że jego brat skłonił go do tego małego, ale przyzwoitego ruchu, poszedłem do swojego mieszkania, nie odpowiadając nic poza chłodnym „dobranoc”.

Następnego ranka, w dniu bar micwy, Heilbrun pojawił się o świcie w pełnym rynsztunku i zaprosił cały personel na wieczorną uroczystą kolację. Tak się złożyło, że stałem obok niego, podziękowałem mu uprzejmie, ale od razu powiedziałem, że źle się czuję i nie będę mógł się pojawić. Był dość zaskoczony, ponieważ od razu zauważył, że coś jest nie tak i poczuł, że to tylko pretekst z mojej strony. „O co chodzi?” chciał wiedzieć. „Bóle głowy i klatki piersiowej, i złe samopoczucie od wczoraj” (kiedy się pokłóciliśmy). On nie wiedział, co powiedzieć i odwrócił się. Rano przyszła jego żona: „Nie mogło być aż tak źle”. Chciała wiedzieć dlaczego nie przyszedłem wieczorem na górę. Gdy i to spotkało się z negatywną reakcją, pojawił się bohater dnia, sam Paul, z napomnieniami, a gdy i to nie poskutkowało, brat z Berlina i wreszcie pan Selmar Plauth z małżonką: „Na pewno na mnie liczyli i dlaczego miałbym nie przyjechać?”. A kiedy zamykaliśmy na noc, pan Heilbrun zapytał mnie jeszcze raz, czy się nie pojawię. Odpowiedziałem przecząco, ale wszyscy mieli nadzieję, że mimo to się pojawię, a kiedy wszyscy się zebrali, posłali po mnie jeszcze raz.

Oczywiście moi pracodawcy byli zainteresowani moim przybyciem, ponieważ wyglądałoby to dziwnie, gdybym jako „pierwszy sprzedawca” w sklepie, który zawsze powinien zajmować specjalną pozycję, był nieobecny przy stole. Liczyli także na to, że dodam blasku uroczystości, proponując kilka toastów i wnosząc humorystyczny wkład i zabawię gości. Ja jednak pozostałem wierny swojemu postanowieniu i trzymałem się z daleka; w rzeczywistości, aby nadać przynajmniej pozory wiarygodności mojej wcześniejszej chorobie, tego wieczoru natychmiast poszedłem spać, aby wściekłość opadła. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że w ten sposób zadałem mojemu szefowi poważną zniewagę, której szybko nie zapomni. I choć wiedziałam, że moja obecność sprawiłaby, że nasza kłótnia z poprzedniego dnia odeszłaby w niepamięć i że mógłby mnie wtedy potraktować nieco życzliwiej, wciąż odmawiałem. Wiedziałam przecież, że taka uprzejmość nie potrwałaby zbyt długo i że gdybym tolerował takie zniewagi, wkrótce straciłby wobec mnie wszelkie zahamowania. Po osobowości takiej jak Moritz Heilbrun można było spodziewać się wszystkiego. Ułożyłem jednak toast dla Paula, którego nie zapamiętał, ale przeczytał z moich notatek.

Spodziewałem się, że Heilbrun nie zniesie zniewagi wyrządzonej mu przez jednego z jego pracowników w obecności wszystkich jego krewnych = jego bracia i szwagrowie przybyli z Halle i Erfurtu – z takim spokojem, ale wyładuje swój gniew w swój zwykły sposób, zwłaszcza, że byłem mocno w jego mocy i nie mogłem odejść bez uprzedzenia, tj. do 1 kwietnia. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, wszystko obeszło się cicho. Naturalnie, drobne codzienne sprawy toczyły się swoim zwykłym torem, ale nie doszło do żadnej poważnej eksplozji. Zrezygnowałem z korepetycji w jego mieszkaniu, ale aby dotrzymać obietnicy pomocy dzieciom w odrabianiu lekcji, pracowałem z nimi w sklepie, zwykle po obiedzie, ale nigdy więcej nie postawiłem stopy w jego rezydencji. W pewnym sensie osiągnęliśmy rodzaj rozejmu, który był przerywany tylko od czasu do czasu drobnymi potyczkami.

Minęło osiem dni i zbliżał się początek grudnia, kiedy wypłata mojej pensji, którą na moją prośbę pan Heilbrun dokonywał co miesiąc, stała się przyczyną nowej konfrontacji, która jednak miała cudownie spokojny przebieg. Jak wspomniałem powyżej, powiedział mi, że dostanę podwyżkę, nie podając jednak daty, ale przyjąłem za pewnik, że moja raczej skromna pensja zostanie zwiększona do 1 grudnia. W tym oczekiwaniu zostałem jednak całkowicie wprowadzony w błąd, a ta okazja pokazała mi zupełnie nowy i nieznany dotąd aspekt mojego szefa. Kiedy bowiem 4 grudnia wypłacił mi wreszcie pensję, a zawsze brał na to kilka dodatkowych dni, wciąż wynosiła ona 41,67 Marka, podczas gdy ja, licząc na obiecaną podwyżkę, spodziewałem się co najmniej pięćdziesięciu marek. Kiedy teraz grzecznie powiedziałem mu, że obiecał mi podwyżkę, udał całkowitą ignorancję i zapytał: „Dlaczego miałbym dać ci podwyżkę? Nie jesteś nawet wart swojej obecnej pensji”. „Obiecałeś mi Pan ją” – odpowiedziałem. „Po co?” – odpowiedział. „Cóż, jeśli nie jestem wart więcej niż to”, odparłem, „z pewnością nie mogę żądać więcej” i opuściłem jego biuro pełen oburzenia. Byłem wściekły z powodu tak haniebnego złamania obietnicy przez mojego szefa. Ledwo dotarłem na piętro sprzedaży, gdy zawołał mnie z powrotem: „Powiedz mi tylko, dlaczego miałbym dać ci podwyżkę? Skąd ten pomysł?” „Obiecał mi ją Pan, panie Heilbrun” – odpowiedziałem. Wyjaśnił mi wtedy, „że nie osiągnąłem żadnych wyników, praktycznie żadnych, że osiągnąłem prawie mniej niż praktykant, że powinienem być szczęśliwy, że zarabiam tyle, ile zarabiałem, i że praktycznie wyświadcza mi przysługę, płacąc mi cokolwiek”. Tymi i podobnymi zwrotami próbował zniweczyć moje żądania. „No cóż” – powiedziałem – „jak to możliwe, że nagle jestem do niczego? Sam Pan mówił, że jest ze mnie całkowicie zadowolony i obsypywałeś mnie pochwałami. Nie jestem w najmniejszym stopniu świadomy tego, że straciłem swoją pracowitość i zainteresowanie biznesem”. „Tak”, odparł, „kiedyś byłem z ciebie zadowolony, ale z powodu twojego Towarzystwa”, które zawsze było cierniem w jego boku  „twoja troska osłabła i nie interesujesz się niczym innym”.

Wiedziałem, że to nieprawda, że byłem tak samo zainteresowany biznesem i przykładałem się do pracy jak nigdy wcześniej; w rzeczywistości, teraz, gdy znałem już zasady, osiągałem jeszcze lepsze wyniki, a mój szef po prostu stworzył sobie pretekst, aby pozbawić mnie obiecanej podwyżki. Przyznam też, że po części była to zemsta za to, że odrzuciłem jego zaproszenie na kolacje, przestałem udzielać korepetycji, a głównie za to, że doprowadziłem Towarzystwo do pełnego rozkwitu przed Bożym Narodzeniem wbrew jego woli. Wszystko to wyłożył mi właśnie wtedy. „W porządku”, powiedziałem, „jeśli nie jestem wart pieniędzy, które mi Pan płaci, proszę pozwolić mi poszukać innej pracy od 1 stycznia”. „Dobrze” odpowiedział „zgodzę się na to”, po czym wyszedłem. Był głęboko przekonany, że do tego czasu nie znajdę nowej pracy i będę musiał zostać. Wieczorem, przed zamknięciem, poszedłem do niego jeszcze raz i powiedziałem mu, że będę szukał pracy do 1 stycznia, ale jeśli jej nie znajdę, to oczywiście będę musiał zostać do 1 kwietnia, zwłaszcza, że znalezienie nowej posady w ciągu trzech tygodni może być raczej trudne. Nie chciał się zgodzić na ten ostatni warunek, ale utrzymywałem, że jest on oczywisty, skoro pozwolił mi szukać nowej pracy. Twierdził, że nie chce być ciągle narażony na ultimatum, że to już trzeci raz, kiedy składam wypowiedzenie, i że nie musi tego znosić, ale ponieważ upierałem się, że mam swoje prawa, na razie zostawił tę sprawę w spokoju.

W sklepie nie wspomniałem o tym, że odchodzę, ale raczej wykonywałem swoje funkcje i obowiązki w jeszcze większym zapałem. Zgodnie z sugestią panny Zimmer zamieściłem ogłoszenie w „Manufacturist”, ale ponieważ niedawno ukazało się nowe wydanie, pojawiło się ono dopiero 19 grudnia. Nie miałem wielkich nadziei na sukces, ale nie martwiłem się tym zbytnio, ponieważ gdyby nie było odpowiedzi, po prostu zostałbym na ówczesnym stanowisku. Napisałem jeszcze trzy podania, ale potem dałem sobie spokój i pozwoliłem, by los potoczył się swoim torem.

W końcu, 22 grudnia, otrzymałem z biura „Manufacturist” ofertę od H. Raabe Jr. z Oldenburga i/Gr.: „Czy byłbym zainteresowany podróżowaniem dla firmy zajmującej się wyrobami lnianymi, założonej w 1848 roku?”. Z listu nie mogłem wywnioskować, czy chodzi o organizację detaliczną, czy hurtową; nigdy wcześniej nie podróżowałem, ani nie miałem kwalifikacji na podróżnego sprzedawcę, więc po prostu chciałem zignorować całą sprawę. Dałem się jednak namówić pannie Zimmer i odpowiedziałem twierdząco, że jeśli firma jest rzeczywiście konkurencyjna, czuję się dobrze wykwalifikowany na to stanowisko, a jeśli chodzi o ich zapytanie dotyczące mojego wynagrodzenia, to że skoro pan Raabe nie był jeszcze pewien jak się sprawdzę, moja pensja powinna być adekwatna do wyników. 27 grudnia otrzymałem odpowiedź: „kiedy chciałbym zacząć i czy naprawdę czuję się na siłach, aby podjąć tę pracę, ponieważ miał bardzo wyselekcjonowaną klientelę”. Odpowiedziałem, że mógłbym zacząć na początku stycznia, ale byłbym wdzięczny za kilka dni urlopu, ponieważ musiałem pojechać do Berlina, aby załatwić pewne sprawy rodzinne. Zdecydowanie nadawałbym się do tej pracy, ponieważ w N. Israel miałem do czynienia z najlepszą i najbardziej wyselekcjonowaną klientelą. Jednocześnie, ponieważ nie było czasu do stracenia, a w przeciwnym razie musiałbym zobowiązać się do pozostania w Nordhausen do 1 kwietnia, poprosiłem o telefoniczną potwierdzenie mojego zatrudnienia.

Czułem, że nie muszę mieć żadnych skrupułów w przyjęciu tej pracy, ponieważ byłem pod wrażeniem, że będę musiał tylko od czasu do czasu dzwonić do prywatnych klientów w okolicy i że powinienem być w stanie opanować to dość łatwo. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jako sprzedawca za ladą będę w stanie sprostać wszelkim wymaganiom. 29 grudnia, około godziny 9 wieczorem, kiedy właśnie wychodziłem na ostatnie spotkanie Towarzystwa, w końcu otrzymałem wiadomość, którą Paul przyniósł mi do naszej sali spotkań w Ratskeller. W wiadomości tej pan Raabe prosił o spotkanie ze mną osobiście. Nie chcąc się na to zgodzić, napisałem tego samego wieczoru do Oldenburga, jak tylko wróciłem ze spotkania, że nie mogę dostać urlopu i nie będę mógł przyjechać. Co więcej, następnego ranka, 30 grudnia, wysłałem depeszę informującą o liście i zawierającą krótkie streszczenie. Nawet zanim pan Raabe otrzymał ten list, już odesłał wiadomość, że powinienem stawić się w Nowy Rok i, jeśli mu się spodobam, zostać tam; w przeciwnym razie zwróci mi koszty podróży.

Moi koledzy, a zwłaszcza panna Zimmer, stanowczo zachęcali mnie do wyjazdu, ponieważ niczym nie ryzykowałem, a wydawało się dość pewne, że zostanę zatrudniony. Nie chciałem zgodzić się na osobiste spotkanie, ponieważ nie robię tak dobrego pierwszego wrażenia i dlatego obawiałem się, że podróż nie zostanie uwieńczona sukcesem. Zaryzykowałem więc kolejny telegram, który wysłałem wieczorem, że nie mogę przyjechać bez utraty obecnej pozycji i poprosiłem o natychmiastową odpowiedź telegraficzną, czy mogę liczyć na zatrudnienie. Na próżno czekałem na odpowiedź tego wieczoru i ponownie na próżno w sylwestrowy poranek, i prawie porzuciłem wszelką nadzieję, gdy nadeszło południe, a ja wciąż nie otrzymałem odpowiedzi. Godziny zdawały się przeciągać w nieskończoność, mimo że starałem się być zajęty na wszelkie sposoby i obsłużyłem kilku klientów. Około czwartej po południu przyszedł szwagier szefa, Selmar Plauth, usiadł na ladzie i zaczął opowiadać swoje dowcipy: „Co robiłem wieczorem na cześć Sylwestra?”. „Nic”, odpowiedziałem, „zostaję w domu”.

Heilbrun uśmiechnął się do siebie triumfalnie; wiedział, że nie znalazłem pracy i teraz będę musiał kontynuować pracę za moją starą pensję, a Plauth zrobił ironiczną uwagę: „równie dobrze mogłem kontynuować pracę, zamiast włóczyć się po mieście”. Byłem w okropnym nastroju, będąc zmuszony do tego, aby spędzić kolejne trzy miesiące w tym więzieniu i z tymi ludźmi, i w tym momencie oddałbym wszystko, aby tylko mieć inną pracę. Myśl, że mój pracodawca miałby zatriumfować nade mną w taki sposób, doprowadzała mnie do rozpaczy. W międzyczasie pojawiła się piękna, raczej korpulentna dama, która chciała kupić pluszową podomkę. Wszystkie poszukiwania i przymierzanie poszły na marne; po prostu nie było nic w jej rozmiarze. Rozmawiałem tak długo, aż zaschło mi w gardle, aż w końcu dołączyli do mnie pan Heilbrun i panna Zimmer. Było oczywistym, że musi ona coś kupić i oto w końcu przekonałem ją, że znalazła coś, co na nią pasuje i co w końcu kupiła. Podczas tych negocjacji przyszedł posłaniec telegraficzny i wręczył mi długo i z niepokojem oczekiwaną wiadomość. Spokojnie włożyłem ją do kieszeni, jakby nic się nie stało, chociaż chciałem krzyczeć z radości, i nadal czekałem na klienta. Następnie, podczas gdy panna Zimmer zajmowała się kobietą, odsunąłem się na bok i otworzyłem telegram.

Jego treść brzmiała: „Możesz zacząć 5 stycznia, Raabe”. Moja radość była niewyobrażalna, mimo że wydawałem się zakończyć tę dość trudną sprzedaż z największym spokojem. Wiadomość zaszczepił we mnie świeżą odwagę – byłem w euforii i tylko ten, kto doświadczył podobnej sytuacji, może mieć jakiekolwiek pojęcie o czym mówię. Musiały być one podobne do tych, które towarzyszą osobie niewinnie skazanej na karę więzienia, która po odbyciu części wyroku nagle udowadnia swoją niewinność i patrzy, jak wrota więzienia otwierają się, by przywrócić jej piękną, złotą wolność.

Mój szef nie miał o tym zielonego pojęcia; przyjął za pewnik, że będę musiał zostać, a kiedy po kolacji, tuż przed zamknięciem, poprosiłem go o kilka minut rozmowy, na jego twarzy pojawił się zwycięski uśmiech. Prawdopodobnie pomyślał, że chcę poprosić o podwyżkę, w którym to momencie mógł mi wyniośle powiedzieć, że mogę uważać się za szczęściarę, jeśli mnie zatrzyma.

Kiedy powiedziałem mu, promieniejąc radością, że znalazłem pracę i poprosiłem o zwolnienie, uśmiechnął się do mnie z błyskiem w oku, jakby chciał powiedzieć: „Hej, zapomnij o tych małych sztuczkach; dobrze wiem, czego chcesz”. Był przekonany, że był to jedynie manewr z mojej strony, podstęp mający na celu przestraszenie go i wykorzystanie jako dźwigni do wynegocjowania lepszej pensji. Zapewniłem go, że to prawda, ale nadal nie chciał mi uwierzyć. „Skończ z tymi głupotami” – odpowiedział i dopiero gdy wyjaśniłem mu, że na pewno wyjadę następnego ranka, zaczął dochodzić do wniosku, że to prawda, co było widać na jego twarzy. Stał się dość przerażony: „Dlaczego wyjeżdżam? Czy miałem coś lepszego?” „Tak” – odpowiedziałem. „Cóż, równie dobrze mógłbyś sobie poradzić tutaj; mogę zapłacić tyle, co każdy inny”. „Nie” – odparłem – „nie dałby mi Pan tego, co dostaję w nowej pracy; zapłacą mi tam dwa razy więcej niż tutaj”. Teraz nalegał, aby dowiedzieć się, dokąd jadę i kto mnie zatrudnił. Powiedziałem mu, że przyjąłem posadę w domu lniarskim w Oldenburgu, ale nie zdradziłem mi nazwiska mojego nowego pracodawcy.

Nie potrzebowałem dalszego dowodu na to, że wszystko, co powiedział mi o moim występie 4 grudnia, było kłamstwem i po prostu liczył na pozbawienie mnie podwyżki. Musiałem tylko zobaczyć jego panikę i konsternację w tamtym momencie. Cóż, naprawdę się napracowałem przez ostatni miesiąc i sezon świąteczny! Sklep był otwarty od wczesnego ranka o ósmej do dziesiątej wieczorem, a nawet dłużej w ostatnim tygodniu przed Bożym Narodzeniem, od dzwonka otwierającego do zamknięcia był dość zajęty; prawie pięć minut nie minęło bez co najmniej jednego klienta w lokalu. Tak, czasami byliśmy tak zajęci, że nie tylko my, pięciu sprzedawców, byliśmy w pełni zajęci, ale państwo Heilbrun pilnie czekali na klientów, dzieci i chłopiec na posyłki sprzątali lady, a szwagier, pan Julius Plaut, obsługiwał kasę. Najbardziej szalonym dniem był oczywiście 24 grudnia, Wigilia. Tego dnia sam dokonałem ponad pięćdziesięciu transakcji sprzedaży za łączną kwotę około 500 marek, podczas gdy całkowity obrót za cały dzień wyniósł około 1000-1200 marek; innymi słowy, odpowiadałem za około połowę dziennej sprzedaży, a potem mieli czelność oskarżać mnie, że nie przykładam się do pracy i nie wykazuję wystarczającego zainteresowania biznesem. No cóż, w podzięce za moją pracowitość zostałem pominięty, podczas gdy panowie Koeckert, Krempler i panna Zimmer otrzymali świąteczną premię, a pan Wackerhagen zniknął już pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia.

Największą radość przeżyłem 4 grudnia, kiedy mieliśmy nasze spotkanie. Tak się złożyło, że tego dnia było spokojniej niż zwykle. Nikt oprócz mnie nie zajmował się sprzedażą, ponieważ gdy tylko skończyłem z jednym klientem, pojawiał się następny – nigdy dwóch jednocześnie – a moja pozycja pierwszego sprzedawcy dawała mi pierwszeństwo  obsługi. Kiedy Heilbrun wieczorem zbilansował kasę, zobaczył, że nikt oprócz mnie nie oddał dowodu sprzedaży, a ponieważ wydało mu się to nieco dziwne, podszedł do moich kolegów z dowodami sprzedaży. „Czy nikt z was nie dokonał ani jednej sprzedaży?”. „Nie” odpowiedzieli, podczas gdy ja oparłem się nonszalancko o ścianę, patrząc chłodno przez ladę, jakby cała sprawa mnie nie dotyczyła. „To z pewnością dziwne” – stwierdził i wrócił do swojego biura, kręcąc głową ze zdziwieniem. Rano oskarżał mnie o zaniedbanie, a teraz, po południu, zdał sobie sprawę, że byłem odpowiedzialny za dzień zysków. To musiało być dość nieprzyjemne dla Moritza!

Teraz, gdy Heilbrun musiał w końcu zaakceptować fakt, że opuszczam Nordhausen, szedł ze mną w kierunku frontu, wciąż ze mną dyskutując. „Nie, to naprawdę mnie zaskakuje, nie pomyślałbym, że tak się stanie, to naprawdę mnie zasmuca”. Kontynuował w tym duchu, dopóki nie wyszedł. Wyglądało na to, że zapomniał o tym, że ma zamknąć, i poczuł, że najpierw, zgodnie ze swoim charakterem męża, musi opowiedzieć tę niewiarygodną historię swojej żonie. W międzyczasie poszedłem do księgarni, aby kupić „Księgę pieśni” Heinego, którą chciałem podarować pannie Bodenstein w zamian za prezent, który dała mi, gdy odwiedziliśmy ją z panną Zimmer w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Sprawiła mi bardzo miłą niespodziankę w postaci małego pudełka papierosów, a także papierośnicy, ręcznie robionej zakładki do książki, ciasta, owoców, orzechów itp. i nie mogłem opuścić Nordhausen bez odwzajemnienia się.

Jeszcze zanim wróciłem z mojego spaceru, Heilbrun wrócił z góry i przyświecał Koeckertowi, Kremplerowi i pannie Zimmer: wiedzieli, że wyjadę, i gdyby mu o tym nie powiedzieli, trzymałby się mnie i ciągle ganił tych biedaków. Potem pojawił się jego szwagier, Julius Plauth, i opowiedział mu tę cudowną historię z uwagą, że jest mu przykro, że odchodzę; wykazałem takie zainteresowanie biznesem, a on był ze mnie taki zadowolony. Chciał mi również powiedzieć, że przyjmie mnie z powrotem, kiedy tylko zechcę! Nie mógłbym sobie wyobrazić większej satysfakcji za całą niedolę, jakiej doznałem u Heilbruna w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Tego wieczoru byłem najszczęśliwszym z ludzi. Nie chodziło o radość z otrzymania tej wspaniałej pracy w Oldenburgu – byłem oczywiście przekonany, że dokonałem wspaniałej zmiany – ale o pozbawienie Heilbruna triumfu nade mną. Głębię jego rozczarowania z powodu utraty mnie prawdopodobnie najlepiej zilustrował fakt, że wziął pannę Zimmer, wiedząc o naszych poufnych relacjach, na bok i poprosił ją, by namówiła mnie do pozostania. Panna Zimmer, oczywiście, wyjaśniła mu, że bardzo się mylił, zakładając, że ma na mnie tak duży wpływ.

Mimo to wysłałem wiadomość do Abrahamów w Berlinie, że przybędę następnego wieczoru i żeby przygotowali dla mnie obowiązkowy sylwestrowy poncz. Wciąż miałem nadzieję, że zostanę uwolniony dzień wcześniej i będę mógł świętować Sylwestra, jak zawsze, w ich wspaniałym towarzystwie, ale tak się nie stało.

Po zamknięciu około dziewiątej, panna Zimmer i ja udałyśmy się do Bodensteinów, gdzie zostałyśmy zaproszone na świętowanie Sylwestra. Przy całym tym podekscytowaniu nie byłem skłonny zacząć się pakować; wciąż potrzebowałem trochę relaksu, a ta rodzina wydawała się do tego najlepiej nadawać. Czekał na nas wspaniały poncz, który został wypity z dużą ilością śmiechu i żartów. Wypiłem jednak tak dużo, że podczas gry w karty ze starym panem Bodensteinem oczy mi się zamykały i mogłem je otworzyć tylko z największym wysiłkiem. Dopiero kiedy dołączyłem się do pań, które grały w pasjansa w sąsiednim pokoju, wróciłem do życia i zacząłem organizować kilka gier, których kulminacją był „Schwarzer Peter”. Wkrótce byłem tak pokryty sadzą, że panna Bodenstein pojawiła się z miską wody i mydła, abym mógł się trochę umyć. Nie zwróciłem najmniejszej uwagi na czas i byłem dokładnie pokryty mydłem, gdy wybiła północ w Nowym Roku 1889. Zostałem powitany gromkim śmiechem, tak pokryty mydlinami, że nie mogłem nic zrobić. Wszystko to było podstępem dziewcząt, który udał się aż za dobrze.

Zrobiłem najrozsądniejszą rzecz, jaką mogłem zrobić w tych okolicznościach i przyłączyłem się do śmiechu z mojego zażenowania. Potem nastąpiły uściski dłoni i wymiana życzeń noworocznych. Z ulicy dobiegał dźwięk niezliczonych głosów krzyczących „Szczęśliwego Nowego Roku”, ze wszystkich okien, z każdego piętra, wzdłuż całej ulicy, to samo przesłanie. Dzwony zaczęły bić, a z wież katedry muzycy grali chorały, aby zachęcić nas do wychwalania Wszechmogącego. To była uroczysta godzina!

Panna Zimmer i ja wkrótce się pożegnaliśmy z gospodarzami; nadal chciałyśmy cieszyć się wydarzeniami na ulicy i udałyśmy się w drogę powrotną do domu. To była piękna noc. Nie było zbyt zimno, wszędzie ludzie świętowali, a przechodnie w kółko składali sobie nawzajem życzenia szczęśliwego roku, a oprócz bicia dzwonów i dźwięku chórów, tłumów na ulicach; zacząłem na nowo mieć nadzieję, że czekają mnie lepsze czasy, które zatrą cały ból i cierpienie ostatnich kilku tygodni, i że przyszłość wynagrodzi mi wszystkie nieszczęścia, których doznałem w minionym roku. Około pierwszej dotarliśmy do domu, a ja natychmiast zająłem się pakowaniem. Ukończywszy to dość szybko, napisałem do Oldenburga, dziękując za zatrudnienie, i poinformowałem rodziców, że opuszczam Nordhausen.

Następnego ranka pojawiłem się w sklepie punktualnie jak zawsze o ósmej, dokonałem jeszcze jednej sprzedaży, pożegnałem się ze wszystkimi i wyjechałem do Berlina o 10:29. Pan Heilburn przyniósł mi kilka soczystych kanapek, jakich nigdy wcześniej nie jadłem, i wręczył mi moje wynagrodzenie oraz referencje. Energicznie odrzucił moją prośbę o zwyczajową uwagę, że odchodzę ze stanowiska na własną prośbę. Poza tym byłem całkiem zadowolony z jego referencji, a kiedy zapytał mnie, czy jestem usatysfakcjonowany, ponieważ w przeciwnym razie napisałby mi nowe, odpowiedziałem twierdząco. Kiedy się z nim pożegnałem, serdecznie uścisnął mi dłoń i powiedział, żebym się z nim skontaktował, jeśli kiedykolwiek będę czegoś potrzebował, na przykład rekomendacji. Za korepetycje, których udzielałem jego dzieciom przez tak długi czas, nie otrzymałem ani grosza; nie chciałem o tym wspominać, a on uznał za oczywiste, że pomimo wcześniejszych obietnic nie będzie musiał mi nic płacić. Jeszcze tylko jeden element do dodania do studium charakteru najbardziej godnego pochwały pana Heilbruna.

Myślę, że naprawdę nie byłby taki zły, gdyby nie był tak okropnym obszczymurkiem, który musiał podporządkowywać się swojej żonie we wszystkim, co robił, nawet w najbardziej nieistotnych sprawach. Z pewnością nie mylę się zbytnio, zakładając, że to ona była winna wielu zmian. Ta kobieta, istna termagantka z predyspozycjami, oprócz ohydnego wyglądu, do ubierania się z najbardziej godnym uwagi brakiem gustu, była szczególnie zła na mnie, ponieważ nie mogła mi wybaczyć narzekania na jedzenie i nie przegapiła okazji, by umniejszyć mnie w stosunku do pana domu (który ledwo zasługiwał na to miano). Pewnego dnia, kiedy uzupełniłem zapasy dużych tkanin, poszedł do niej, ponieważ musiała być na bieżąco ze wszystkim, i powiedział jej, że tym razem ułożył tkaniny inaczej; tak będzie lepiej i łatwiej. „Co Arzt ma do powiedzenia?” zapytała. „Cóż” odpowiedział „zasugerował to”. „W takim razie nie zrobimy tego” odparła generałka, zeszła na dół, a stary bałagan musiał zostać przywrócony zarówno w jej, jak i jego obecności. Wkrótce potem moi koledzy zwierzyli mi się, że przy innej okazji, kiedy zasugerowałem przechowywanie zapasów w ten sam sposób, na co on się zgodził, szepnęła mu: „Nie zrobimy tego, bo to on to zasugerował”. Od tego momentu pozwoliłem sprawom toczyć się swoim torem i skoncentrowałem się wyłącznie na sprzedaży.

Nie interesowałem się nią w najmniejszym stopniu, a to, że poświęcałem jej tak mało uwagi, mogło ją bardziej niż nieco zmartwić. Ponieważ wiedziałem, jak się z nią sprawy mają, trzymałem się głównie z dala od niej; oboje unikaliśmy scen, ona, ponieważ była tchórzem i wolała wysłać swojego męża, a ja, ponieważ byłem zbyt przyzwoity, by wszczynać bójkę z kobietą. Jednak jej uwaga „Co Arzt ma do powiedzenia?” stała się stałym żartem wśród nas, pracowników. Mimo to pożegnałem się z nią grzecznie, ponieważ bolałoby mnie, gdyby po moim odejściu ktokolwiek mógł powiedzieć, że rozstaliśmy się w złej atmosferze.

Jedynym błogosławieństwem, jakim obdarzyło mnie Nordhausen podczas mojego trzymiesięcznego pobytu, był piękny klimat Turyngii i świeże powietrze gór Harz. Właściwie nie mogłem się nim zbytnio nacieszyć, ponieważ dzień w dzień musiałem zajmować się sklepem i nie mogłem nawet zwiedzić samego miasta, nie mówiąc już o okolicy, ale mimo to rozkoszowałem się nim do tego stopnia, że miało to znaczący i korzystny wpływ na moje samopoczucie. Na początku myślałem, że powietrze będzie dla mnie zbyt silne, ponieważ kaszel, który przywiozłem ze sobą z Berlina, nieco się pogorszył w ciągu pierwszych dwóch tygodni, ale wkrótce zmniejszył się i ostatecznie całkowicie zniknął. Powietrze jest dość duszące, ale tak piękne i przyjemnie wilgotne, że ja, jako notoryczny fanatyk świeżego powietrza, nie mogłem się nim nasycić, a podczas gdy w Berlinie zwykłem opróżniać niekończące się dzbany wody i cierpiałem na nieposkromione pragnienie, które w pewnym momencie sprawiło, że ludzie zaczęli podejrzewać, że mam puchlinę, tutaj mogłem przez cały tydzień pić tylko jedną szklankę. Taki był wpływ powietrza na moje samopoczucie. Kiedy pracowałem dla Israela, wracałem wieczorem do domu tak zmęczony, że ledwo mogłem się ruszyć, a jednak tutaj, gdzie wysiłek był jeszcze większy, wieczorem nie czułem aż takiego zmęczenia.

Dość szybko zapoznałem się z językiem miejscowych i choć sam nie potrafiłem się nim posługiwać, to rozumiałem go całkiem dobrze i udawało mi się porozumiewać bez problemów. Jednakże przyswoiłem sobie śpiew Saksończyków do tego stopnia, że po moim powrocie do Berlina wszyscy byli rozbawieni sposobem, w jaki przyswoiłem sobie wesołą saksońską intonację.

I tak moja działalność w Nordhausen spotkała niespodziewanie przedwczesny koniec; nagle udało mi się zrzucić twarde jarzmo, które pozbawiło mnie wszelkiej radości i przyjemności, i ponownie odetchnąłem z ulgą w mocnym oczekiwaniu, że sprawy przybiorą teraz lepszy obrót, a zatem z wielkimi nadziejami i radosnymi wizjami przyszłości przewidywałem moją nową sferę działania. Moi koledzy patrzyli, jak odchodzę z ciężkim sercem; nawet jeśli nie mieliśmy bliskich relacji, to i tak zyskałem przychylność wszystkich i cieszyłem się dużą popularnością. Poza tym nikt chyba nie uronił nade mną łzy. Może poza rodziną Bodensteinów, a zwłaszcza panną Bodenstein i kilku członków Towarzystwa, które pozostało teraz na wpół osierocone. Nie musiałem się martwić o pozostawienie po sobie złamanych serc, chyba że któreś pękło bez mojej wiedzy, co było mało prawdopodobne. Nie opuściłem nikogo poza współlokatorami, ale później usprawiedliwiłem się, pisząc, że telegram spowodował mój nagły wyjazd z Nordhausen. Chłopiec na posyłki Wilhelm Mueller zabrał moją walizkę na dworzec, a resztę rzeczy wysłałem jako ładunek bezpośrednio do Oldenburga. I tak, w dobrym nastroju i z radosnym sercem, odjechałem do Berlina pierwszego stycznia 1889 roku.

Tłumaczenie Weronika Pietz

Udostępnij nasz post

1 komentarze do “Pamiętnik Heymanna Arzta część 2”

  1. Pingback: Pamiętnik Heymanna Arzta - Strona poświęcona historii Żydów z Trzemeszna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *